100 lat temu pasażerowie tonącego Titanica, aby ratować życie, dopuścili się potwornych czynów. Zgodnie ze zwyczajami morza, nie ponieśli za to żadnych konsekwencji. Równie łaskawie traktuje się wszystkich rozbitków. Jeśli oczywiście przeżyją...
Dnia 15 kwietnia 1912 roku o godzinie 2.30 w nocy, 10 minut po zatonięciu Titanica w miejscu katastrofy kłębi się 500 rozbitków. Chcą dopłynąć do oddalonych o 200 metrów szalup. Niektórzy wiedzą już, że nie dadzą rady. Nad lodowatą wodą niesie się krzyk przerażonych ludzi.
Piąty oficer z Titanica Harold Godfrey Lowe przesadza kobiety i dzieci z szalupy nr 14 do innych łodzi i z czterema ochotnikami płynie w stronę rozbitków. Jednak po 60 metrach każe zatrzymać szalupę. Czeka godzinę i dopiero gdy na powierzchni unoszą się już głównie ciała, dopływa do nich. Z wody wyciąga tylko czterech żywych ludzi. Potwór? Nie, Lowe został uznany za bohatera.
Z 18 szalup, które udało się spuścić z Titanica, tylko jego łódź i jeszcze jedna ruszyły na pomoc rozbitkom. Chociaż we wszystkich było jeszcze 467 wolnych miejsc! Lowe chciał pomóc, wiedział jednak, że dopóki znajdujący się w wodzie ludzie mają jeszcze dużo sił, w rozpaczliwej walce o życie mogą wywrócić szalupy i utopić ich pasażerów. Dlatego kazał czekać, aż osłabną, skazując większość z nich na pewną śmierć.
Deska Karneadesa
Na pytanie, czy ratowanie własnego życia usprawiedliwia zabicie innego człowieka, postanowił odpowiedzieć już w II w. p.n.e. grecki filozof Karneades z Cyreny w swoim etycznym eksperymencie. Założenie było proste: w morzu jest dwóch rozbitków, na wodzie unosi się deska zdolna unieść ciężar tylko jednego człowieka. Ten, kto ją zdobędzie, ma szansę na doczekanie ratunku. Pierwszy dopływa rozbitek A. Jednak rozbitek B, widząc, że za chwilę utonie, odpycha od deski rozbitka A, który znika pod wodą. Czy rozbitek B jest winien morderstwa, czy był to akt samoobrony? Odpowiedź Karneadesa brzmi: samoobrona.
„Deska Karneadesa” stała się na wieki podstawą tzw. Customs of the Sea (Zwyczajów morza) i miała wielki wpływ na decyzje sądów w podobnych sprawach. Na przykład w odnotowanej na początku XVII w. sprawie Saint Christopher, w której sądzono siedmiu angielskich marynarzy. Kiedy ich statek zatonął, przez 17 dni błąkali się w szalupie. Jeden z nich zaproponował, żeby ciągnąć losy – kto przegra, zostanie zabity i zjedzony, by pozostali mogli przeżyć. Pechowy los wyciągnął pomysłodawca makabrycznej loterii. Kiedy rozbitkowie zostali uratowani, wrócili do Saint Christopher, gdzie postawiono ich przed sądem za umyślne zabójstwo. Jednak sędzia uniewinnił całą siódemkę, twierdząc, że przestępstwo zostało „zmazane” przez „nieuchronną konieczność”.
Tratwa Meduzy
6 czerwca 1816 roku. Minęła pierwsza noc rozbitków z francuskiej fregaty Meduza, którzy postanowili ratować życie na zbudowanej z części statku tratwie. W ciągu tej nocy 20 ludzi zostało zabitych w walce o dostęp do wina – wody pitnej nie ma wcale – lub popełniło samobójstwo. Na tratwie o wymiarach 7 na 20 metrów było początkowo 146 osób, mężczyzn i kobiet. Na jednego człowieka przypadał mniej niż metr kwadratowy powierzchni. A jednak ludzie zdecydowali się na taką podróż, wierząc, że razem łatwiej będzie im przetrwać i doczekać ratunku. Mylili się.
Dzień wcześniej, kiedy opuszczali przewrócony statek, rozbitkowie byli jeszcze pełni optymizmu. Meduza wpadła na mieliznę zaledwie 60 km od wybrzeża Afryki i wszyscy mieli nadzieję, że uda im się do niego dotrzeć. Tratwę miały holować do brzegu dwie szalupy, w których miejsca zajęła część załogi z kapitanem Huguesem de Chaumareys. Jednak już po kilku godzinach kapitan zrozumiał, że holowanie tratwy bardzo opóźni dotarcie do brzegu. Kazał więc odciąć liny. Początkowa rozpacz wśród rozbitków na tratwie szybko zamieniła się w krwawą walkę o przetrwanie.
8 czerwca, czwarty dzień dryfowania. Na tratwie jest już tylko 67 żywych ludzi. Wielu zginęło w ciągu dwóch poprzednich nocy, kiedy wysokie fale zalewały pokład. Tylko niektórych pochłonęło morze, reszta została zabita w czasie walki o miejsce pośrodku tratwy, gdzie było najbezpieczniej.
9 czerwca, 5. dzień. Mężczyzna o imieniu Jean bierze nóż i podchodzi do trupa młodej kobiety, która zmarła w nocy. Kroi i zjada jej ciało. Po chwili przyłączają się do niego inni. Rozbitkowie na chwilę zaspokajają głód, ale tej nocy już nie zasną – z nożami w rękach będą obserwować się nawzajem, w obawie o życie.
12 czerwca, 8. dzień. Najsilniejsi wyrzucają z tratwy słabych i rannych. Pozostawiają tylko kilka ciał, które będą jeść.
17 czerwca, 13. dzień. Tratwę odnajduje statek wojenny Argus. Na jej pokładzie jest tylko 15 żywych, skrajnie wyczerpanych ludzi. W ciągu następnych dni pięciu z nich umrze.
Żaden z rozbitków nie stanął przed sądem. Kapitan de Chaumareys doczekał się procesu, jednak skazano go tylko na trzy lata więzienia. To w proteście przeciw temu wyrokowi młody malarz Theodore Gericault stworzył swój wstrząsający obraz „Tratwa Meduzy”.
Gang w szalupie
Los rozbitków z Meduzy nie był jednak niczym odosobnionym. W marcu 1942 roku podobny horror stał się udziałem pasażerów i załogi holenderskiego statku Roseboom, storpedowanego przez japońską łódź podwodną niedaleko Sumatry. W szalupie przeznaczonej dla 28 ludzi znalazło się 80 rozbitków. Przez pierwszy tydzień dryfowania dyscyplinę na pokładzie zapewniał doświadczony brytyjski oficer Archibald Paris. Kiedy zmarł, zapanowała anarchia.
Kapitan Boon został zabity przez swoich własnych mechaników. Na dziobie łodzi zainstalował się gang złożony z żołnierzy, którzy każdej nocy wyrzucali kilku słabszych rozbitków za burtę. Po kilku dniach tego horroru 27-letni kapral Walter Gibson wraz z innymi rozbitkami zaatakował renegatów: wszyscy zostali wyrzuceni za burtę i utonęli.
Ale wkrótce własny gang stworzyli marynarze z Jawy. Zabijali białych pasażerów, jednego zjedli żywcem. Po 28 dniach od zatonięcia Roseboom, kiedy szalupa dopłynęła do wyspy Sipora, było w niej już tylko pięciu żywych lu-zi: trzech Jawajczyków, Walter Gibson i młoda Chinka Doris Lin. Między tą dwójką zawiązała się silna więź, która pomogła im przetrwać. Jednak historia nie miała happy endu – wkrótce rozbitków odnalazł japoński patrol. Gibson trafił do obozu dla jeńców, a Lin została zastrzelona jako szpieg. Brytyjczyk przeżył wojnę i zmarł w 2005 roku w wieku 90 lat.
Jedną z najbardziej mrocznych morskich historii była epopeja rozbitków ze statku wielorybnicznego Essex, który 20 listopada 1820 roku został zniszczony przez 80-tonowego wieloryba na środku oceanu. To właśnie zdarzenie zainspirowało Hermana Melville’a do napisania książki „Moby Dick”.
22 listopada. 20 członków załogi statku Essex opuszcza wrak na trzech szalupach. W każdej jest 90 kg sucharów, 250 litrów wody i po 2 morskie żółwie. Chcą dotrzeć w ciągu 56 dni do odległych o 2500 km wybrzeży Peru lub Chile.
20 grudnia, 28. dzień tułaczki. Dowódcy szalup zmniejszają o połowę racje żywnościowe. Bunt wisi w powietrzu, na szczęście rozbitkowie trafiają na wyspę. W ciągu tygodnia wyłapują wszystkie kraby i zjadają je lub robią zapasy. Trzech marynarzy – Chappel, Weeks i Wright – postanawia zostać na wyspie i tam czekać na ratunek. Doczekają się go po prawie pięciu miesiącach. Pozostałych 17 wyrusza w podróż, która okaże się horrorem.
20 stycznia 1821 roku, 24 dni po odpłynięciu z wyspy. W łodzi dowodzonej przez pierwszego oficera Owena Chase’a umiera marynarz Peterson. Ciało zostaje oddane morzu, tak jak wcześniej zmarłego majtka Matthew Joya. Owen żelazną ręką pilnuje zapasów i wydziela skąpe racje. Jednak jego szalupa żegluje samotnie: zgubił się osiem dni wcześniej. Nie wie więc, że tego samego dnia, na szalupie dowodzonej przez sternika Hendricksa, zostaje zjedzona pierwsza ofiara – zmarły marynarz Thomas. Tu zapasy żywności skończyły się sześć dni temu.
28 stycznia, 32 dni po odpłynięciu z wyspy. Na szalupie Hendricksa zostaje zjedzony drugi trup – marynarz Sheppard. Tego samego dnia na szalupie dowodzonej przez kapitana George’a Pollarda załoga zjada ciało zmarłego marynarza Reeda. Od siedmiu dni i na tej łodzi nie ma żywności.
6 lutego, 41 dni po odpłynięciu z wyspy. Czterech rozbitków z łodzi kapitana Pollarda ciągnie losy. Najkrótszy przypada 18-letniemu kuzynowi kapitana. Ten jest gotów bronić siostrzeńca, ale Coffin godzi się z losem. Zostaje zastrzelony i zjedzony.
8 lutego, 43 dni po odpłynięciu z wyspy. Na łodzi oficera Chase’a zapasy już się wyczerpały. Kiedy umiera marynarz Cole, jego ciało zostaje poćwiartowane, upieczone i zjedzone.
11 lutego, 46 dni po odpłynięciu z wyspy. Na łodzi kapitana Pollarda umiera marynarz Ray, który również zostaje zjedzony.
18 lutego, 53 dni po odpłynięciu z wyspy, 90 dni od katastrofy Esseksa. Brytyjski statek Indian odnajduje łódź z oficerem Chase’em, marynarzem Lawrence’em i chłopcem okrętowym Nickersonem. Pięć dni później statek Douphine odnajdzie kapitana Pollarda i marynarza Ramsdella w szalupie pełnej ludzkich szczątków. Trzeciej łodzi nie odnaleziono.
Siedem przypadków kanibalizmu, jedno zabójstwo. Jednak nikt z ocalonych członków załogi Esseksa nie stanął przed sądem. Większość z nich zrobiła kariery w marynarce.
Pasażerowie za burtę
Już w przypadku marynarzy z Esseksa stare określenie „wilk morski” nabiera innego znaczenia. Czasem jednak na morzu panują prawdziwie wilcze prawa.
19 marca 1841 roku. Statek William Brown tonie 400 km od wybrzeży Kanady po zderzeniu z górą lodową. Nie dla wszystkich wystarcza szalup – z 82 pasażerów i członków załogi tylko 51 znajduje miejsce na pokładach dwóch łodzi. Mniejszą dowodzi kapitan Harris, większą oficer Alexander William Holmes. Wie, że jego łódź jest mocno przeładowana.
20 marca, rano. Harris decyduje, że będzie większa szansa na ratunek, gdy łodzie rozdzielą się. Płynący na jednej szalupie z Holmesem oficer Rhodes melduje, że łódź jest przepełniona i trzeba wyrzucić za burtę kilku pasażerów. Kapitan Harris odpowiada spokojnie: „Wiem, co musicie zrobić. Nie mówcie teraz o tym. Niech to będzie ostateczne wyjście”.
20 marca, wieczór. Cały dzień pada deszcz, woda zbiera się w łodzi mimo ciągłego wylewania jej. Około godz. 22. Holmes krzyczy: „Pomóż mi, Boże! Chłopcy, do roboty!”.
Z pomocą marynarza wybiera 14 mężczyzn i zmusza ich do wyskoczenia za burtę. Spośród mężczyzn jedynie dwóch żonatych, mały chłopiec i członkowie załogi zostają w łodzi. Za burtę trafiają też dwie kobiety, tylko dlatego, że były siostrami jednego z wyrzuconych. Wszyscy giną w lodowatej wodzie.
21 marca, ranek. Holmes znajduje w łodzi dwóch ukrywających się mężczyzn, którzy nie wykonali rozkazu, i wyrzuca ich za burtę. Kilka godzin później rozbitkowie z szalupy zostają uratowani przez statek Crescent.
William Holmes trafił przed sąd, oskarżony o spowodowanie śmierci pasażerów. Nie był sądzony za zabójstwo, gdyż zdaniem prokuratora „działał bez złej woli”. Holmes bronił się, przywołując zasadę samoobrony i wyższej konieczności. Jednak sędzia Baldwin zapytał go, czemu najpierw nie poświęcił życia członków załogi – ludzi, w których zawód wpisane jest takie ryzyko? Oficer został uznany za winnego, jednak wyrok był łagodny – sześć miesięcy więzienia i 20 dolarów grzywny.
Losować czy nie?
Dla wielu rozbitków problemem nie było pytanie, czy kogoś zabić i zjeść, tylko jak to zorganizować, aby wszystko odbyło się zgodnie ze zwyczajami morza. Ta sprawiedliwość in extremis sprowadza się zwykle do losowania.
9 sierpnia 1874 roku na Oceanie Indyjskim zatonął statek Euxine. Członkowie załogi uratowali się na trzech szalupach. Przez trzy tygodnie daremnie wypatrywali ratunku, nie mieli już wody i żywności. 31 sierpnia na łodzi dowodzonej przez Jamesa Archera dwóch marynarzy popełniło samobójstwo, wyskakując za burtę. Tego samego dnia Archer podjął decyzję o losowaniu, czyje życie zostanie poświęcone, by ratować innych. Wybór padł na Francisa Gioffusa, wyrok miał wykonać August Muller. Cztery godziny po zabiciu marynarza rozbitkowie zostali odnalezieni przez holenderski statek Java Packet. Nikt nie został oskarżony.
10 lat później podobną decyzję musieli podjąć rozbitkowie z jachtu Mignonette, który zatonął na Atlantyku 1100 km od najbliższego lądu. W niewielkiej szalupie znaleźli się kapitan Tom Dudley oraz trzej członkowie załogi: Stephens, Brooks i najmłodszy, 17-letni Parker.
Początkowo rozbitkowie nieźle sobie radzili – czwartego dnia złapali morskiego żółwia i zebrali trochę deszczówki. Potem było tylko gorzej. Ósmego dnia pili już własny mocz.
12. dnia kapitan Dudley rozpoczął dyskusję o losowaniu. 15. dnia zdesperowany Parker napił się morskiej wody, po której zachorował. Temat wrócił, ale Brooks i Stephens wciąż nie chcieli zgodzić się na losowanie. 19. dnia Parker był w stanie śpiączki. Nie było już mowy o losowaniu. Dudley i Stephens porozumieli się, że zabiją chłopca. Chcieli to zrobić, zanim umrze, ponieważ jego krew będzie się wtedy lepiej nadawała do picia. Brooks wiedział, co się dzieje, ale nie protestował. Parker został zabity nożem, a jego ciało zjedzone. Po 24 dniach w szalupie rozbitkowie zostali uratowani.
Doodley i Stephens trafili przed sąd wyłącznie przez własną gadatliwość. Dostali po sześć miesięcy więzienia. Brytyjski sąd uznał w 1884 roku – i był to precedens w anglosaskim prawie – że konieczność ratowania życia trzech ludzi nie usprawiedliwia morderstwa z premedytacją. Dlatego na pytanie, czy w takiej sytuacji lepiej jest losować, czy nie, kto zostanie zabity, odpowiedź brzmi – losować. Albo... nie opowiadać nikomu tego, co naprawdę działo się w szalupie.
Ratujcie nasze dusze
Świadkowie największej morskiej katastrofy w dziejach – zatonięcia statku Wilhelm Gustloff – nigdy nie opowiedzieli szczegółów tego, co wydarzyło się w nocy 30 stycznia 1945 r.na Bałtyku. Trafiony trzema torpedami z radzieckiej łodzi podwodnej statek przewoził niemieckich uchodźców, marynarzy i żołnierzy z Gdyni do Kilonii. Na pokładzie było prawie 9 tysięcy cywilów i 1,5 tysiąca wojskowych, w tym załoga. Miejsca w łodziach ratunkowych wystarczały tylko dla 1050 osób. Walczono o nie bez żadnej litości – kto miał broń, nie wahał się jej użyć. „Z dzieckiem na rękach kierowałam się nie w tłum oszalałych kobiet i dzieci, nie ku lamentom i strzelaninie. Tam działy się rzeczy potworne” – wspominała po latach Lucie Rybandt, jedna z ocalonych. „Szłam do marynarzy. Nie wiem, jak znalazłam się w wodzie. Dziecka na rękach już nie miałam. Kurczowo uchwyciłam się pontonu. Chcieli mnie oderwać, bo byłam obciążeniem. Ale po jakimś czasie mnie wciągnęli. Kiedy mnie ocucili, okazało się, że mam nogi podrapane do krwi. Tonący chwytali się wszystkiego, orali paznokciami”.
W trwającej godzinę walce o szalupy cywile nie mieli szans w starciu z uzbrojonym wojskiem. Z 9 tysięcy uciekinierów uratowało się tylko 419 osób. Przeżyła natomiast więcej niż połowa żołnierzy oraz załogi – ponad 800. Nigdy nie opowiedzieli, co robili, by uratować życie. Na katastrofę Gustloffa na ponad pół wieku spuszczono zasłonę milczenia.
Dziś satelity są w stanie błyskawicznie namierzyć rozbitków, a ratownicy dotrzeć do nich o wiele szybciej niż kiedyś. Ale na morzu wciąż dochodzi do dramatycznych scen. 6 marca 1987 roku w belgijskim porcie Zeebrugge zatonął prom Herald of Free Enterprise. Pasażerowie ratowali się, schodząc po drabinkach do łodzi, które przypłynęły na ratunek. Ale na jednej z drabinek młody człowiek zamarł ze strachu – nie mógł ruszyć się i blokował przejście innym. Został siłą oderwany i wrzucony do wody. Utonął. Prokuratura nie wszczęła żadnego śledztwa przeciw pasażerom, uznając, że działali w stanie wyższej konieczności.
Ostatni znany przypadek kanibalizmu na morzu zdarzył się cztery lata temu. W kwietniu 2008 roku 33 imigrantów z Dominikany próbowało nielegalnie przedostać się w łodzi na amerykańskie terytorium Puerto Rico. To miała być krótka podróż – zaledwie 250 km – nie mieli więc dużych zapasów. Drugiego dnia silnik przestał pracować. Wspomina Maria Marizan, jedna z uratowanych: „Szóstego dnia zmarł pierwszy pasażer. Następnej nocy zniknął kapitan. Nie wiem, czy popłynął wpław, by szukać pomocy, czy został wyrzucony za burtę przez pasażerów. Ósmego dnia zaczęli umierać kolejni, w tym mój brat Emmanuel. Po dwóch tygodniach jeden z pasażerów, rybak, powiedział, że musimy zjeść jedno ciało, by przeżyć. Z nogi i torsu wyciął małe kawałki mięsa i rozdał nam. Były wielkości pastylek i smakowały jak wołowina. Następnego dnia zostaliśmy uratowani przez amerykańskie helikoptery”.
A walka o szalupy? Kiedy 13 stycznia br. tonął wycieczkowiec Costa Concordia, członkowie jego załogi pierwsi ruszyli do walki o miejsce w łodziach. Inni próbowali sprzedawać miejsca w szalupach. Concordia zatonęła blisko brzegu – gdyby katastrofa wydarzyła się na pełnym morzu, sceny na pokładzie zapewne nie różniłyby się bardzo od tych z Gustloffa.
Ocean jest okrutnym żywiołem i perspektywa pochłonięcia na zawsze przez bezkresną morską otchłań wyzwala w ludziach instynkt przeżycia za wszelką cenę. Czy nie dlatego właśnie tonące statki wysyłają sygnał SOS – Save Our Souls – Ratujcie Nasze Dusze?
źródło:
focus