18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
📌 Wojna na Ukrainie Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 22:27
📌 Konflikt izrealsko-arabski Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 3:27

#seryjny

Pierwszy seryjny morderca w powojennej Polsce

Elegancki, elokwentny, bogaty, lubiany i brylujący w towarzystwie Krakowskiej, powojennej arystokracji. Te słowa opisują Władysława Mazurkiewicza, zwanego później „Eleganckim mordercą” lub „Mordercą z kwiatkiem”. Podejrzany o zabójstwo około 30 osób. Mordował w czasach gdy łatwo było sprawić, by ktoś zniknął, gdy ludzie nie pytali o zaginionych, bo nie warto było wiedzieć zbyt wiele.



Młodość i interesy z władzami:

Władysław Mazurkiewicz urodził się 27 kwietnia 1911 roku w ubogiej rodzinie. Jego ojciec był zecerem i pracował w drukarni. Matka gdy nadarzyła się okazja, uciekła z facetem który mógł zapewnić jej lepsze życie, a jakiś czas później popełniła samobójstwo.

Młody Władzio uwielbiał zaczytywać się w kryminałach, już wtedy objawiła się jego fascynacja zbrodnią. Dobrze się uczył, lecz porzucił studia prawnicze i został drukarzem, po czym zatrudnił się tam gdzie ojciec. Praca w Drukarni Narodowej nie był zajmująca, więc niedoszły morderca, miał czas by zacząć szemrane interesy. Wtedy także narodziła się jego pasja do hazardu, który później stał się motorem napędowym jego przyszłych zbrodni.

Podczas okupacji niemieckiej Mazurkiewicz zbił fortunę. Robił różne interesy z Niemcami i pośredniczył w handlu, bywał też niejednokrotnie za murami krakowskiego getta, gdzie prowadził interesy z Żydami. Najbardziej wzbogacił się na deportacji żydów z getta. Dzięki temu mógł sobie nawet kupić samochód, który był symbolem pieniędzy i układów z władzami, nawet wśród arystokracji mało osób mogło sobie pozwolić na taki luksus. Lata później, spytany na rozprawie o kontakty z Niemcami powiedział: „Nie każdy mógł brać udział w zamachu na dowódcę SS w Generalnej Guberni, generała Wilhelma Koppego, podkładać bomby i malować mury. Ja się do tego nie nadawałem.”

Początek morderstw

Początkowo Władysław Mazurkiewicz zdecydował, że zacznie zabijać za pomocą cyjanku, zdobył go w Urzędzie Probierniczym, gdzie cechowało się złote pierścionki. Bywał tam u znajomego i podczas jednej z wizyt, dokładniej przyjrzał się odczynnikom. W jednym ze słojów był cyjanek. Mazurkiewicz odczekał na dogodny moment i odsypał sobie trochę białego proszku.



Maj 1943

Za pierwszą ofiarę Mazurkiewicz wybrał byłego byłego oficera Wojska Polskiego żydowskiego pochodzenia Tadeusza Brommera. Zamówił u niego złote monety, którymi ten handlował. Gdy ofiara zdobyła pożądany towar, morderca zaproponował dokonanie transakcji w swoim samochodzie. Wywiózł Brommera za miasto, gdzie zaproponował mu kanapkę z szynką i prawdziwym masłem, które były wtedy towarem deficytowym, oczywiście doprawiając ją wcześniej cyjankiem. Gdy dostawca monet ugryzł kanapkę, poczuł dziwny zapach i drętwienie w kończynach, dzięki czemu zorientował się, że coś jest nie tak, Wcisnął kanapkę do kieszeni, rzucił monety i zaczął uciekać. Miał szczęście, bo zapach cyjanku, jest w stanie wyczuć tylko 20% ludzi(określają go jako zapach gorzkich migdałów). Gdy dotarł do miasta, udał się do lekarza, który stwierdził że został otruty. Lekarz obejrzał feralną kanapkę i znalazł w niej biały proszek, po czym przekazał ją do krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie jednoznacznie stwierdzono obecność cyjanku. Brommer bał się jednak przekazania sprawy policji, ze względu na swoje fałszywe dokumenty, które legitymowały go jako Ryszarda Stanieckiego. Postanowił więc samodzielnie odzyskać pieniądze od Mazurkiewicza. Ten z kolei upierał się, że już zapłacił Brommerowi i oddał mu tylko połowę należności.

Grudzień 1943

Po pierwszej nieudanej próbie morderca się nie zraził, zmienił tyko lekko plan działania. Tym razem obrał za cel Wiktora Zarzeckiego, który zajmował się sprzedażą dolarów. Poznał go w karciarni braci Kortów, gdzie Zarzecki sam zaoferował mu swoje usługi na jednym z pierwszych spotkań. Po pewnym czasie trwania znajomości, Mazurkiewicz zaproponował Zarzeckiemu „niezły” interes. Powiedział, że ma klienta, który chce kupić 1200 dolarów. Wiktorowi na tę wieść zaświeciły się oczy, nie mógł przejść obojętnie obok takiej okazji. Następnego dnia o godzinie 16:00 spotkali się pod kinem „Świt” i ruszyli w drogę. Zanim dotarli na łąkę w okolicach Pychowic, zdążyło się ściemnić. Morderca wskazał wielki komin i stwierdził, że tam czeka na niego kontrahent. Wziął dolary od Zarzeckiego i zaczął iść na miejsce spotkania, lecz po paru krokach przystanął. Wyjął termos i nalał do nakrętki herbatę, dosypał cyjanku i cofnął się podając ją Zarzeckiemu. Stwierdził, że nie chce by zmarzł gdy będzie czekał. Zarzecki od razu wypił wszystko jednym haustem, po chwili wydał z siebie jęk i zaczął bełkotać. Ostatnie słowa przypomniały frazę „Źle się czuję”. Potem wydawał z siebie już tylko nieartykułowane dźwięki, twarz mu poczerwieniała i zaczął z trudem łapać powietrze. Próbował jeszcze rozpiąć kołnierzyk, po czym osunął się w konwulsjach na ziemię i znieruchomiał. Po chwili morderca spytał czy nic mu nie jest, a gdy ofiara się nie odezwała, trącił ją jeszcze butem dla pewności. Przeszukał kieszenie trupa, gdzie znalazł jeszcze sześć tysięcy złotych i dokumenty, zaciągnął go na brzeg rzeki, po czym wsadził do łódki i pchnął ją by płynęła z prądem. Wracał do domu pieszo drąc dokumenty Zarzeckiego na małe kawałeczki i wrzucając je do Wisły. Ciała nigdy nie odnaleziono. Mazurkiewicz stwierdził, że nikt nawet nie przejął się zaginięciem Zarzeckiego, w karciarni u Kortów co prawda mówiono o tym, ale bardziej w luźnej rozmowie. Zastanawiano się czemu przestał przychodzić.

Nie wiadomo ile osób Mazurkiewicz otruł, udowodniono mu tylko te dwa powyższe przypadki użycia trucizny. Później morderca znalazł sobie skuteczniejszą metodę zabijania, która poniekąd
przyczyniła się do złapania go. Początkowo używał pistoletu Walther kaliber 7,65, a później zmienił go na pistolet Walther Model 9 kaliber 6,35.


Walther kaliber 7,65


Walther Model 9 kaliber 6,35

Październik 1945

Kolejną zbrodnią popełnioną przez Mazurkiewicza, było zamordowanie Józefa Tomaszewskiego. Tomaszewski w dniu zaginięcia wyciągnął ze schowka dwieście tysiecy złotych, żonie powiedział że ma spotkanie ze znajomym z którym zrobi świetny interes. Schemat bardzo nam znajomy nieprawdaż? Później widziano samochód, który wjeżdżał w las niedaleko wsi Brody. W drodze powrotnej, kierowca samochodu wyrzucił do rowu spory pakunek, a następnie samochód zakopał się w grzęzawisku za wsią. Chłopi pomogli wyciągnąć auto, a jeden z nich zapamiętał numer rejestracyjny. Gdy samochód odjechał, ludzie znaleźli w lesie ciało, a w pakunku ciuchy i podarte dokumenty Józefa Tomaszewskiego. Po całym zajściu Mazurkiewicz, spotkał się z siostrzeńcem Tomaszewskiego, który był majorem milicji i zaczął wypytywać czy wiadomo coś w sprawie zaginięcia Józefa. Major powiedział mu, że jest świadek który zapisał numer rejestracyjny samochodu prawdopodobnego sprawcy i odczytał mu go. Gdy Mazurkiewicz to usłyszał, szybko udał się do swojego prawnika, któremu powiedział, że w dniu gdy akurat zginął Tomaszewski, on jechał przez Brody do zakonu benedyktynów w Alwerni, a chłopi pewnie omyłkowo spisali jego numery. Prawnik polecił mu zmienić rejestrację i wyjechać na jakiś czas. Mazurkiewicz miał układy w milicji, więc przesłuchania świadków były prowadzone bardzo tendencyjnie i agresywnie, a wszystkie informacje, które by mogły wskazywać winę oskarżonego były podważane. Po trzech miesiącach, prawnik zadzwonił do Mazurkiewicza mówiąc, że czas wracać. Sprawa została złożona w ręce znajomego prokuratora, a dwóch świadków potwierdzi jego wersję wydarzeń. Zakonnik potwierdził obecność Mazurkiewicza w klasztorze, a Agnieszka R. przyznała, że feralnego dnia poprosiła o podwiezienie samochodem do klasztoru pana Władysława. Prokurator nie wnikał czemu chłopi nie widzieli w samochodzie kobiety i zamknął sprawę.

Maj 1946

Kolejna ofiara Mazurkiewicza to jego sąsiad, zwany królem krakowskiego czarnego rynku. Jerzy de Laveaux zwrócił się do Mazurkiewicza z pytaniem o skórę podeszwową. Morderca stwierdził, że może taką załatwić od pewnego zakonnika. Tym razem znowu powtórzył się schemat z samochodem. Podczas drogi Laveaux wyznał, że ma przy sobie trzydiestodolarówkę i inne kosztowności. Wtedy właśnie samochód Mazurkiewicza zaczął się krztusić. Kierowca zatrzymał samochód i wyszedł by „zobaczyć co się dzieje”. Okrążył pojazd po czym strzelił ofierze w tył głowy. Ciało włożył do bagażnika i pojechał nad Wisłę. Tam stwierdził, że poczeka aż odpłyną barki i umilał sobie oczekiwanie kąpielą. Dopiero późnym wieczorem wyrzucił trupa do wody.
W tym momencie robi się ciekawie. Mazurkiewicz zdołał przekonać, żonę denata, że ten uciekł na zachód i więcej się nie pojawi. Był na tyle przekonujący, że oddała mu się, zapominając o swoim mężu.

Mazurkiewicz dostał pracę jako intendent pociągu PCK i wyruszył na parę lat za granicę, nie wiadomo czy zrobił sobie przerwę od zabijania, prawdopodobnie nie. Po powrocie, udało mu się przekonać wdowę Jadwigę de Laveaux i jej siostrę Zofię, do oddania kosztowności w tych niepewnych czasach, powiedział im nawet ze jest agentem UB. Oczywiście wszystkie ich kosztowności od razu spieniężył i przepuścił grając w karty.

Maj 1955

Siostry de Laveaux zaczęły się coraz bardziej upominać o swój majątek, który miał być bezpieczny u Mazurkiewicza, więc ten zaprosił je do siebie. Najpierw umówił się Jadwigą, a po dwóch godzinach miała przyjść Zofia. Morderca zawczasu wykuł dziurę w podłodze swojego garażu, która miała przydać się później. Gdy przyszła Jadwiga, zaprosił ją do garażu gdzie jak twierdził, ukrywał kosztowności. Miała pomóc mu przestawić samochód, pod którym miał być schowek. Gdy wsiadła do samochodu i nachyliła się nad kierownicą, strzelił jej w tył głowy. Przeniósł ciało na sofę, która znajdowała się w kąciku towarzyskim w garażu i czekał na Zofię. Gdy ta przyszła i spytała o Jadwigę, Mazurkiewicz powiedział, że poczuła się zmęczona i leży na sofie. Gdy Zofia odwróciła się w stronę w którą wskazywał, wymierzył pistolet w jej potylicę i wystrzelił. Obie siostry wrzucił do wykutej wcześniej dziury i zabetonował.

Jesień 1955, początek końca

Morderca umówił się w Warszawie ze Stanisławem Łopuszyńskim, omawiali tam przy wódce handel zegarkami i umówili się, że targu dobiją w Krakowie. Od przyjazdu Łopuszyńskiego do Krakowa, zaczęły pojawiać się nowe problemy, a to Mazurkiewicz musiał wymienić złotówki na dolary, a to z kolei spóźniał się dostawca. Żeby odwrócić uwagę Łopuszyńskiego, Mazurkiewicz zabierał go do najlepszych restauracji w Krakowie, później pojechał z nim do Zakopanego. W drodze powrotnej do Krakowa, pijanego Łopuszyńskiego obudził huk i wstrząs. Po otwarciu oczu zobaczył nad sobą Mazurkiewicza, który mówił, że dla żartów rzucił petardę, tak zwaną żabkę. Głupi żart miał swoje konsekwencje i ofiara wymacała na potylicy ranę. Mazurkiewicz zabrał Łopuszyńskiego do szpitala, gdzie mu ją opatrzono, ten zaś następnego dnia zarządzał zwrotu pieniędzy za zegarki których nie dostał. Mazurkiewicz prosił o wyrozumiałość, tłumaczył że nie ma pieniędzy i oddał w zastaw swoje dwa samochody. Gdy Łopuszyński wrócił do stolicy, ciągle doskwierał mu ból głowy, gdy poszedł do lekarza, po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego, okazało się, że ma w czaszce kulę.

Dochodzenie i proces

Sprawy dalej potoczyły się lawinowo. Warszawscy policjanci skontaktowali się z krakowskimi, Ci z kolei udali się do mieszkania Mazurkiewicza. Gdy go nie zastali, postanowili sprawdzić jego garaż, a tam od razu ich uwagę przykuła jaśniejsza część podłogi. Gdy rozkuli beton i znaleźli ciała sióstr de Laveaux, poszukiwania Mazurkiewicza ruszyły pełną parą. Znaleziono go w jednej z kawiarni w Zakopanem, gdy popijał kawę w jednej z restauracji. Natychmiastowo trafił do aresztu, a jego prawnik odmówił obrony mordercy. W liście napisał takie słowa: „Wobec nieprawdopodobnego i wstrząsającego faktu odnalezienia zwłok, nie czuję się w możności pełnienia nadal obowiązków jego obrońcy. Gdybym podjął się obrony Władysława Mazurkiewicza i tę obronę kontynuował, nawet na przekór bezlitosnej opinii publicznej, mając chociaż cień niepewności co do jego niewinności, sam straciłbym do siebie szacunek”

Podczas trwającego 10 miesięcy śledztwa, znaleziono dowody na wiele morderstw popełnionych przez Mazurkiewicza, ale bezsprzecznie udało się udowodnić mu tylko sześć i do tych sześciu się tylko przyznał. Zebrano ponad 100 świadków, którzy zeznawali w sprawie.



Rozprawa była trudna, chodziły słuchy o powiązaniach Mazurkiewicza z UB, dzięki którym mógł sobie pozwolić na tak śmiałe poczynania, wiedziano o jego koneksjach z władzą. Na jego nieszczęście rozpoczął się okres destalinizacji, nawet jeśli znał tak wysoko postawionych ludzi, Ci teraz bardziej martwili się o swoje głowy, a może nawet skazanie Mazurkiewicza było im na rękę.

Sprawa stała się bardzo medialna pod salą sądową a także pod budynkiem sądu zbierały się tłumy, wszystkie gazety w Krakowie i w Polsce, pisały o sprawie „Mordercy z kwiatkiem”, każdy żądał krwi zbrodniarza powiązanego z władzami, dowodu że naprawdę kończy się czas stalinowskiego ucisku, dowodu że da się wygrać z aparatem władzy na drodze sądowej. Na fali rozliczeń UB, Mazurkiwicz musiał zostać skazany, ludzie potrzebowali krwi.



Bardzo ciekawa była linia obrony obrana przez nowego prawnika mordercy. Uważał on że osoby zabite przez jego klienta były mało znaczące, a nawet szkodliwe dla społeczeństwa, że zabójstwo rodziny de Laveaux znaczyło mniej niż morderstwo rodziny robotniczej, a na taki czyn jego klient, społecznik i osoba uświadomiona politycznie nigdy by się nie poważył. Więc Mazurkiewicz jest niewinny, a tak poza tym, co nieprawdopodobne – ma zeza co może rzekomo rzutować na jego psychikę.

Mimo wszystko sąd wydał wyrok, który był ogłaszany przez megafon, tak by ludzie przed budynkiem słyszeli, jak krakowski potwór zostaje skazany. Za handel walutą, posiadanie broni i kilkukrotne zabójstwo, Władysław Mazurkiewicz zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Tłum klaskał i wiwatował, mało kto wierzył, że usłyszy taki wyrok, a jednak.

Chwilę przed egzekucją, Władysław Mazurkiewicz wypowiedział swoje osatnie słowa: „Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy”



Nawet po wykonaniu wyroku, część ludzi nie wierzyła że został on faktycznie wykonany, twierdzili że dzięki Urzędowi Bezpieczeństwa Władysław Mazurkiewicz ma się dobrze gdzieś za granicą. Dzięki temu widać, jak ciężko było uwierzyć ludziom w skazanie kogoś kto w tamtych czasach miał kontakty z władzą.

Niektórzy uważali, że Mazurkiewicz miał słaby charakter, że zabijał strzałem w tył głowy bo bał się spojrzeć ofierze w oczy, inni zaś twierdzili, że był to sposób by upewnić się, że ofiara nie uniknie strzału. Osobiście myślę, że osoba ze słabym charakterem, nie byłaby zdolna do zabijania tak bezwględnie, ale to zostawiam już do waszej oceny.

Zrzutka na serwery i rozwój serwisu

Witaj użytkowniku sadistic.pl,

Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.

Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).

Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę
 już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany

Seryjny samobójca znowu zaatakował.

t................y • 2015-07-31, 21:41
Nie żyje człowiek, który rekrutował "słupów" niezbędnych do wyłudzania kredytów w powiązanym z WSI SKOK-u Wołomin. Jego ciało znaleziono w połowie listopada ubiegłego roku, w momencie w którym sprawa wymyślonego przez Piotra P. (byłego oficera WSI) przestępczego procederu wyszła na jaw i zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Czyżby szef "słupów" wiedział za dużo?

Cytat:

Przypomnijmy chronologie wydarzeń: Piotr P., były oficer Wojskowych Służb Informacyjnych (wcześniej prezes fundacji Pro Civili), jako członek rady nadzorczej SKOK-u Wołomin wymyślił proceder wyłudzania kredytów w nadzorowanej przez siebie instytucji. Do wołomińskiego SKOK-u zgłaszali się umyci, odpowiednio przygotowani i ubrani w garnitury bezdomni i menele, którzy otrzymywali podrobione dokumenty świadczące o ich zdolności kredytowej. Po przejściu procedury weryfikacyjnej przyznawano na ich rzecz (lub na ich fikcyjne firmy) kredyty w wysokości od kilkudziesięciu tysięcy do kilku milionów złotych. Bezdomni oczywiście tych pieniędzy nigdy na oczy nie widzieli. Ich rolą było jedynie "użyczenie tożsamości". W zamian mogli liczyć na alkohol czy drobne wynagrodzenie w gotówce. Całą kasę z wyłudzonych kredytów zgarniała zorganizowana grupa przestępcza pod kierownictwem byłego oficera WSI - Piotra P. Zdaniem śledczych w latach 2009 - 2014 przywłaszczyli sobie oni w ten sposób nie mniej niż 100 mln zł (tyle oficjalnie się doliczono). W praktyce jednak łączna kwota wyłudzonych kredytów mogła być dużo większa.

Rekrutującym dla szajki Piotra P. wspomnianych bezdomnych i meneli (tzw. "słupów") był mieszkaniec Szczecina. Doskonale wiedział on jak wygląda proces wyłudzania kredytów, a ponadto znał bezpośrednio osoby, które były "mózgiem" tej operacji. Prawdopodobnie ta wiedza okazała się być dla niego śmiertelna. Wkrótce po tym jak sprawa wyłudzanych kredytów wyszła na jaw, a do aresztu trafili szefowie wołomińskiego SKOK-u (październik 2014) - człowiek, który rekrutował "słupów" został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu w Szczecinie. Zamordowana została także jego partnerka. Morderstwo kluczowego świadka w tej aferze może bardzo skomplikować śledczym dojście do prawdy i ustalenie kto jeszcze - oprócz Piotra P. - stał za tym procederem i do jakich środowisk trafiały pieniądze z wyłudzone ze SKOK-u Wołomin.



źródło:niewygodne.info
Cytat:

Mieczysław Wilczek popełnił samobójstwo. To ustalenia Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Legendarny minister przemysłu w PRL-owskim rządzie Mieczysława Rakowskiego zmarł 30 kwietnia.

Postępowanie w sprawie śmierci byłego ministra prowadziła Prokuratura Rejonowa Warszawa Praga-Południe. – Wszystko wskazuje na to, że było to samobójstwo. Świadczą o tym zarówno obrażenia, jakie stwierdzono na ciele, jak i okoliczności zdarzenia. Prowadzący sprawę prokurator stwierdził, że nie było podstaw do zlecenia przeprowadzenia sekcji zwłok – mówiła w środę Onetowi Renata Mazur, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.

- Nie stwierdzono udziału osób trzecich w tym zdarzeniu, dlatego postępowanie prowadzone jest właśnie w kierunku samobójstwa. W praktyce, zgodnie z przepisami prawa, wygląda to tak, że sprawdza się, czy ktoś nie nakłonił osoby, która targnęła się na swoje życie, do popełnienia tego czynu. To standardowa procedura w takich sytuacjach – dodała Renata Mazur.

Mieczysław Wilczek zmarł tuż przed długim weekendem. Jego ciało znaleziono w środę, 30 kwietnia, przed jednym z bloków na Saskiej Kępie w Warszawie. Na miejscu natychmiast pojawiły się wszystkie służby. Lekarz stwierdził zgon.

Wilczek był autorem słynnej ustawy o wolności gospodarczej z 1988 roku. Przepisy te dały pracę około 6 milionom Polaków. Ustawa była prosta, zajmowała zaledwie pięć kartek. Sam Wilczek mówił, że udało mu się ją szybko "przepchnąć" przez Sejm, bo był "niezależny finansowo i pyskaty".

Ekonomiści w dzień śmierci Wilczka wspominali, że był to minister bardzo krytyczny wobec urzędników. Wilczek przypisywał im wrogość wobec przedsiębiorców i traktowanie ich, jak potencjalnych oszustów.

Był też przedsiębiorcą, prawnikiem, chemikiem i wynalazcą, autorem wielu patentów. Specjalizował się w chemii organicznej - syntetykach zapachowych, kremach i proszkach do prania. Był m.in. dyrektorem fabryki kosmetyków Viola w Gliwicach i dyrektorem technicznym Polleny w Warszawie. W 1965 roku wypuścił na rynek słynny proszek do prania IXI 65. Później był też właścicielem m.in. laboratorium biochemicznego, fabryki koncentratów paszowych czy zakładów przetwórstwa mięsnego.

W latach 1988-89 był ministrem przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Zasłynął jako gorący zwolennik wprowadzenia w Polsce gospodarki wolnorynkowej. Jest uznawany za "ojca" ustawy o przedsiębiorczości, dzięki której w ostatnich latach PRL zaczęto w naszym kraju masowo zakładać drobne przedsiębiorstwa. Mówi się, że "uwolnił energię milionów Polaków", którzy w krótkim czasie założyli ok. 2 mln firm.

W chwili śmierci Mieczysław Wilczek miał 82 lata.



Jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że człowiek u schyłku swojego życia chciał popełnić samobójstwo. Swoją drogą ciekawe jest to, że tylu członków rządu popełniło już samobójstwo, że można spokojnie zakładać Rząd Polski W Zaświatach.

Jako ciekawostkę podaję wam jeszcze informację z oficjalnego Fanpage'a lubianego przez was (bądź i nie) Zbigniewa Stonogi

Cytat:

Przed chwilą otrzymałem informacje o nagłej śmierci mego długoletniego obrońcy i Wielkiego Przyjaciela
Kochanego Pana Mecenasa Zdzisława Perlińskiego z Turka.
Przez wiele lat był moim obrońcą . Poznaliśmy się w więzieniu gdy wyznaczono Go z urzędu do obrony w sprawie mafii paliwowej.
PO REFERACIE TEGO CO WÓWCZAS PRZECHODZIŁEM TEN CZŁOWIEK , KTÓRY DŁUŻEJ BYŁ ADWOKATEM NIŻ JA ŻYJĘ NA TYM ŚWIECIE NAJZWYKLEJ W ŚWIECIE SIĘ POPŁAKAŁ.
Rok temu zostałem uniewinniony przed Sądem Rejonowym w Turku od zarzutu udziału w mafii paliwowej polegającego na wystawieniu faktury za oponę do ciężarówki czy zamówienia transportu tej ciężarówki w roku 2003.
Prokuratura apelowała w tej sprawie i wyrok został uchylony.
Kilka dni temu proces w tej sprawie ponownie zakończył się uniewinnieniem.

ŚP Pan Mecenas Zdzisław Perliński poinformował mnie o zapadłym orzeczeniu uniewinniającym,a następnie zmarł za kierownicą swojego samochodu...

Po śmierci Matki i Ojca jest to dla mnie najbardziej smutna wiadomość w życiu.



Źródła : Onet Facebook
Falsum • 2014-05-08, 11:45   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (50 piw)
Mikusss napisał/a:

Mieczysław Wilczek popełnił samobójstwo.



Powinno być:

"Na Mieczysławie Wilczku zostało popełnione samobójstwo."

Seryjny Samobójca Powraca

Virens2014-03-03, 19:14
Media skierowały swoje przekupne ślepia na Ukrainę i Rosję, a tymczasem w Polsce...

Za Onetem:

Nie żyje Andrzej J., b. szef spółek górniczych i główny świadek oskarżenia w jednej z największych spraw dotyczących korupcji w tej branży. Wszystko wskazuje na to, że popełnił samobójstwo. Śledztwo wszczęła katowicka prokuratura.

W trwającym od połowy 2011 r. śledztwie J. był kluczowym świadkiem. W czasie, który obejmuje postępowanie, był on szefem dostarczającej górnicze kombajny międzynarodowej firmy Voest-Alpine Technika Górnicza i Tunelowa.

Jak kilka dni temu podała ABW, łącznie w sprawie postawiono zarzuty 27 osobom, a niektórym podejrzanym grozi do 12 lat więzienia. Zgodnie z Kodeksem karnym kara od 2 do 12 lat pozbawienia wolności grozi osobie, która przyjmuje korzyść majątkową znacznej wartości albo jej obietnicę – w związku z pełnieniem funkcji publicznej.

To jedna z kilku głośnych spraw dotyczących korupcji w tej branży. We wrześniu ub. roku w Katowicach ruszył proces w największej dotąd w Polsce korupcyjnej sprawie w górnictwie, która znalazła finał w sądzie. Akt oskarżenia obejmuje 25 osób. Są wśród nich b. dyrektorzy kopalń i b. prezesi spółek węglowych.


Panie i Panowie, chciałem tu napisać coś o sławnym Seryjnym Samobójcy, ale boję się, że i mi się przydarzy samobójstwo, tak jak Lepperowi, Blidzie i wielu innym przed nimi i po nich. Ci co nazwiska pamiętają to wiedzą o co chodzi, a ci co nie pamiętają pewnie śpią spokojniej po nocach.
Leet • 2014-03-03, 20:09   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (29 piw)
Cytat:

Panie i Panowie, chciałem tu napisać coś o sławnym Seryjnym Samobójcy, ale boję się, że i mi się przydarzy samobójstwo, tak jak Lepperowi, Blidzie i wielu innym przed nimi i po nich. Ci co nazwiska pamiętają to wiedzą o co chodzi, a ci co nie pamiętają pewnie śpią spokojniej po nocach.


Taak.. tobie, jakiemuś pół anonimowemu spaślakowi sprzed monitora będą popełniać samobójstwo.
Film przedstawia historię seryjnego zabójcy, który bezczelnie kpi sobie z policji i i władzy. Prawdziwy sadol

Tagi nic nie znalazły więc albo jak było to chujowo otagowane albo filmik umknął uwadze użytkownikom sadola, chowając się gdzieś w zaułkach Internetu

Artykuł znaleziony w internecie podczas dłuuuuugiego czekania w szpitalnej kolejce. Moim zdaniem interesująca, acz długa historia pierwszego tak znanego seryjnego mordercy wykorzystującego internet do poszukiwania swoich ofiar. Polecam przeczytać do końca, ale jeśli nie ma na to czasu to przeskrolować ^^

Policjanci z psami szkolonymi w poszukiwaniu zwłok szli pierwsi. Tamtego ranka, 3 czerwca 2000 r., przemierzali prerię w stanie Kansas w hrabstwie Linn.



6,5-hektarowe gospodarstwo należało do Johna Edwarda Robinsona seniora, 55-letniego samozwańczego biznesmena i naciągacza z Olathe, na przedmieściach Kansas City. Dzień wcześniej Robinson został zatrzymany w pobliżu, w przyczepie, w której mieszkał. Oskarżenie zarzucało mu brutalne pobicie dwóch kobiet z Teksasu. Zeznały one, że łysiejący, krępy Robinson poznał je przez Internet i zwabił do miejscowego motelu, zapraszając do brutalnych, sadomasochistycznych zabaw.

Teraz cały batalion detektywów i techników kryminalistycznych podchodził pod wiejska kryjówkę Robinsona, około 65 km na południe od Olathe, szukając dowodów ponurych zbrodni. 27-letnia Suzette Marie Trouten, którą Robinson też prawdopodobnie poznał w chat roomie sado-maso, zniknęła trzy miesiące wcześniej. Od blisko 20 lat młode kobiety znikały w pobliżu gospodarstwa Johna Robinsona. Ale policji nigdy nie udało się znaleźć żadnego z ciał.

Słońce paliło niemiłosiernie, kiedy funkcjonariusze przedzierali się przez utrzymaną w porządku, pokaźną posiadłość. O godzinie 13.00 sierżant Rick Roth z miasta Lenexaz z departamentu policji stanu Kansas za niewielką szopą natknął się na dwie stalowe beczki. Żółta farba pokrywająca 320-litrowe zbiorniki blakła i odpryskiwała. Policyjny owczarek niemiecki natychmiast usiadł przy jednej z beczek, co oznaczało, że poczuł zapach rozkładającego się ciała.

Obie beczki były zabezpieczone taśmami. Sierżant Roth i sierżant Joe Reed z policji Overland Park zawołali natychmiast detektywa Harolda Hughesa z biura szeryfa w hrabstwie Johnson. Hughes przybiegł na miejsce. Wymienił szybkie spojrzenia z dwoma pozostałymi mężczyznami. Rozluźnili metalowe taśmy szczypcami. Wieko wystrzeliło. Ze środka buchnął odór.

Wielki płat ludzkiej szarej skóry był doskonale widoczny w ostrych promieniach słońca. Pierwsze nagie ciało było starannie złożone wewnątrz beczki głową w dół. Należało do kobiety. Miała kolczyki w brodawkach obu piersi i w wargach sromowych, a jej wzgórek łonowy został wygolony krótko przed śmiercią. Szorstka opaska przysłaniająca oczy zsunęła się, zakrywając dolną część jej twarzy. Z szyi zwisał zaciśnięty powróz. Płyny ustrojowe wypłynęły z ciała - dno beczki, do wysokości około 30 centymetrów, wypełniała śluzowata ciecz. Jak ustalono później, były to zwłoki Suzette Trouten.

W drugiej beczce znaleziono ciało, ułożone w tej samej pozycji, głową w dół. Na pośladkach ofiary leżała poduszka z zielonym geometrycznym wzorem. Tak jak w przypadku pierwszego ciała, lewa strona głowy była zmiażdżona. Ale te zwłoki były w dużo gorszym stanie. Dziewięć z dziesięciu paznokci odpadło, tonąc w ciemnej cieczy na dnie beczki. Później okazało się, że było to ciało 21-letniej Izabeli Lewickiej, kolejnej partnerki seksualnej Robinsona.

Funkcjonariusze Roth i Reed cofnęli się o krok. Szok i obrzydzenie mieszały się z ulgą. "Znaleźliśmy to, co mieliśmy nadzieję znaleźć - mówi Reed. - W końcu do nich dotarliśmy, a to jest niemal jak zwycięstwo".

Ale te makabryczne odkrycia były zaledwie początkiem śledztwa. Dwa dni po policyjnym nalocie na farmę Robinsona, śledczy przeszukali składzik, który od sześciu lat Robinson wynajmował za 49 dolarów miesięcznie, tuż po drugiej stronie granicy stanu, w Reymore, w stanie Missouri. W tym przesiąkniętym pleśnią, brudnym magazynku, znajdowały się kolejne trzy beczki. A w każdej z nich były rozkładające się zwłoki.

Rodzinny facet

Przez cały ubiegły rok oskarżyciele usiłowali złamać szyfr enigmy, jaką był John Robinson. Ten ojciec czwórki dzieci siedzi teraz w areszcie hrabstwa Johnson w Olathe, oskarżony o sześć morderstw w dwóch stanach. Władze uważają, że jest też głównym podejrzanym w sprawach o zniknięcie co najmniej pięciu innych osób. Prawdopodobnie było ich znacznie więcej.

Robinson cały czas utrzymywał, że jest niewinny. Jego dzieci oraz żona, Nancy Jo, w pisemnym oświadczeniu określili zarzuty jako "nie do pojęcia...". "Nie znamy tej osoby, o której czytamy i słyszymy w telewizji" - mówiła.

Ale oskarżyciele twierdzili onegdaj, że prawdziwy obraz tego człowieka dopiero zaczynał się wyłaniać. Uważali, że John Edward Robinson może być jednym z najniebezpieczniejszych i najbardziej niezwykłych seryjnych morderców w historii Stanów Zjednoczonych. Nie chodzi tu tylko o liczbę popełnionych zbrodni, ale i o to, jakie one były. Na liście dokonań Robinsona znalazły się morderstwa na tle seksualnym, zuchwałe oszustwa finansowe, a nawet zdumiewające połączenie zabójstwa z planem adopcyjnym. Robinsona po prostu nie sposób porównać z żadnym schematem, dopasować do żadnego szablonu. Jest o dziesiątki lat starszy od większości seryjnych zabójców, w dodatku popełnił pierwsze morderstwo w wieku, w którym niemal wszyscy seryjni zabójcy są już martwi albo tkwią w więzieniach. W przeciwieństwie do typowych seryjnych morderców nie jest samotnikiem. Ma rodzinę i jest jej bardzo oddany. W dodatku miał nieskazitelna opinię.

Robinson skrywał prawdę o rozmiarach swej przestępczej działalności przez ponad 15 lat, nawet wtedy, gdy był uważnie obserwowany przez miejscowe władze. Oskarżyciele prywatnie przyznają, że ten przypadek jest jednym z najbardziej nieudolnie prowadzonych śledztw. Mogą z pamięci zacytować długa listę pominiętych wątków, straconych możliwości i przegranych lat.

Najbardziej niepokojąca była metoda, której Robinson prawdopodobnie używał do nawiązywania znajomości ze swymi ostatnimi ofiarami, w latach swej największej aktywności. Robinson, jak mówi policja, zapoczątkował nowa metodę wabienia ofiar: - podchodził je w Sieci. Wykorzystał oferowaną przez Internet anonimowość i łatwy dostęp do niezliczonej liczby osób słabych, potrzebujących uwagi i po prostu "pokręconych".

"John Robinson jest jednym z pierwszych internetowych zabójców" - mówi Robert K. Ressler - legendarny ekspert FBI, twórca wielu precyzyjnych portretów psychologicznych i autor książki "Whoever Fights Monsters" ("Ktokolwiek walczy z potworami"). "Robinson używał najnowszej technologii, by wykorzystywać nową kategorię ofiar - to był dewiant polujący na dewiantów. To, co tu widzimy, to ostatni krok w ewolucji seksualnego psychopaty". Wszyscy uważają, że od samego początku John Edward Robinson łamał schematy i osiągał postawiony sobie cel. Zainicjował, a potem udoskonalił zupełnie nowy sposób polowania na ofiary.

Anatomia potwora

18 listopada 1957 roku, Londyn. 13-letni, pucołowaty John Robinson śpiewał wraz z innymi chórzystami, by uczcić koronację królowej Elżbiety. I to śpiewał z wielkim przejęciem. Skaut w jasnym purpurowym mundurku zastępu "Orzeł" był młodszy od tych, którzy tłoczyli się za kulisami teatru Palladium.

Kiedy słynna gwiazda filmowa przemykała przez kulisy, malutki John Robinson przepchnął się przez inne dzieci, podbiegł do kobiety i uścisnął jej rękę. "My, Amerykanie, powinniśmy trzymać się razem" - powiedział śmiało do Judy Garland. "Masz rację- odpowiedziała zaskoczona aktorka, po czym roześmiała się i ucałowała chłopca w policzek. Incydent ten opisała gazeta "The Chicago Tribune". Przez krótka chwilę John był gwiazdą miasteczka Cicero w stanie Illinois, słynnego za sprawą domu Ala Capone.

Ten moment był najpiękniejszy w całym jego dzieciństwie. Pozostałe chwile nie były tak miłe. Wychowanie chłopca pozostawiało wiele do życzenia. Ojciec, Henry, nie stronił od alkoholu i hulanek, ale John - jedno z pięciorga dzieci - lubił ten wychowawczy dryl, z którego słynął środkowy zachód USA.

Artykuł w "Tribune" wspominał o tym, że Robinson planował zostać duchownym. Ale jego pobyt w seminarium trwał tylko rok, a chłopak zdołał jedynie zaliczyć program szkoły średniej oraz kurs radiologii w West Suburban Hospital, niedaleko Chicago. Tam poznał i wkrótce poślubił młodą, ładna studentkę o imieniu Nancy.

Nowe cechy osobowości Robinsona zaczęły się ujawniać, kiedy miał dwadzieścia kilka lat. W 1966 roku zdecydował się podjąć pracę w dobrze prosperującym laboratorium rentgenowskim i błyskawicznie znalazł szereg sposobów, by zapewnić sobie dodatkowe wpływy - fałszowanie czeków, wiele sprytnych przewałek... Laboratorium straciło tak wiele pieniędzy, że nie było w stanie wypłacić swym pracownikom corocznych premii.

Na początku tylko kilka osób go podejrzewało. Dopiero w 1969 roku Robinson został przyłapany na defraudacji 33 tysięcy dolarów należących do laboratorium i dostał trzyletni nadzór kuratorski. Niezrażony wpadką przez następne 15 lat balansował między dwoma światami. W jednym był nadzwyczajnym oszustem, w drugim - przykładną głową rodziny. Balansował między przewałkami, nakazami aresztowania i ciągle rosnącą liczba kochanek. Wciąż też potrafił zachować twarz i uchodzić za godnego zaufania obywatela przedmieść. Sędziował podczas meczów siatkówki, opiekował się drużyną skautów, przebierał się za Świętego Mikołaja, żeby uszczęśliwić dzieciaki sąsiadów. Kupił dużą posiadłość w ekskluzywnej części Stanley (Kansas) i zapuścił tam korzenie.

Wszystko to było częścią gry. Zakładał fikcyjne przedsiębiorstwa, które miały dopełnić obrazu szanowanego biznesmena. Jego "Equi-II" było firmą zarządzającą i doradczą dla przedsięwzięć związanych z rolnictwem, medycyną i dobroczynnością. Prowadził też jednoosobowe wydawnictwo "Specialty Publications" wydające magazyny branżowe.

Ale tak naprawdę interesował się tylko manipulowaniem ludźmi. "Każdy, kto go znał - nieważne długo czy krótko - został przez niego w ten lub inny sposób oszukany" - mówi Scott Davis, dawny sąsiad Robinsona, którego rodzina także została przez niego wykiwana. "Jeśli John chciał czegoś od ciebie, tak długo ci pochlebiał i cię mamił, aż w końcu uwierzyłeś, że jest najwspanialszym facetem od czasów Lincolna. A gdy było już po wszystkim, byłeś tak wkurzony, że miałeś ochotę solidnie mu wlać".

Spirala oszustw

Robinson po raz pierwszy przesadził w roku 1981. Miał wtedy 38 lat. Trafił do więzienia w Liberty (Missouri) i odsiedział tam 60 dni za kradzież czeku o wartości 6 tysięcy dolarów ze sklepu spożywczego. Po tej odsiadce nie pozwolono mu dłużej zajmować się harcerzami w chłopięcym zastępie. "John - wychodząc z więzienia - śmiał się z tego" - wspomina Davis.

Ci, którzy go znali, są zgodni: po wyjściu z więzienia coś się w Robinsonie zmieniło. Coraz bardziej rozmijał się z prawem. Tak, jakby przestał się bać. Zaczął zarabiać na prostytucji, wynajmując dla swoich panienek obskurny pokój przy Troost Avenue w Kansas City. Przez dłuższy czas miał kilka kochanek jednocześnie, często umieszczał je w wynajmowanych za grosze mieszkaniach w różnych częściach Kansas City. A jego seksualne upodobania stawały się coraz bardziej niebezpieczne.

Jedną ze swych kochanek, 21-letnią Theresę Williams, poznał w czasie, gdy pracowała w restauracji McDonald's. Umieścił ją w mieszkaniu przy Troost Avenue i sporadycznie odwiedzał. Pewnej nocy obudziło ją szarpnięcie. Robinson złapał ją za włosy i ciągnął z całej siły. Theresa krzyczała. John jednym szybkim ruchem wyciągnął broń i wycelował w skroń młodej kobiety. "Jeżeli się nie zamkniesz - warknął -twój mózg rozpryśnie się po ścianie". Dziewczyna natychmiast przestała krzyczeć. Wtedy, jak zeznała później, Robinson zgwałcił ją swą strzelbą.

Williams wezwała policję i Robinson został aresztowany. Przerażona kobieta, obecnie ukrywająca się w innym stanie, nie pojawiła się jednak, by zeznawać przed sądem. Wszystkie zarzuty przeciw Robinsonowi zostały oddalone.

Robinson ciągle grał rolę porządnego człowieka. Późnym latem 1983 roku zorganizował w swym domu rodzinny zjazd. Jego młodszy brat, Don, dyrektor handlowy z przedmieścia Chicago, zapytał, czy nie zna kogoś, kto mógłby pomóc w przeprowadzeniu adopcji. Don i jego żona, Helen, mieli już dość kontaktów z państwowymi agencjami adopcyjnymi i chcieli załatwić sprawę nieoficjalnie.

"Znam adwokata, który przeprowadził już wiele adopcji - natychmiast zapewnił ich John. - Skontaktuję się z nim jeszcze dziś[/]".

Don Robinson przesłał bratu czek opiewający na 2.500 dolarów. Miała to być pierwsza część opłaty za adopcję. Czek został wystawiony na nieistniejącą firmę Johna, "[i]Equi-II".

Adopcyjna gorączka

W listopadzie 1984 roku zdrowy, dobrze ubrany mężczyzna w średnim wieku przechadzał się po Centrum Medycznym Trumana. Przedstawiał się jako John Usborne i oświadczył Karen Gaddis, pracownicy opieki społecznej z oddziału ginekologiczno-położniczego tego szpitala, że jest pomysłodawcą nowego programu pomocy dla bezdomnych matek. Ale w ciągu kolejnych dwóch miesięcy jego zachowanie stawało się coraz bardziej podejrzane. "Było jasne, że chciał wciągnąć w swój program przede wszystkim białe kobiety - wspomina Gaddis. - Byliśmy mu potrzebni, bo mieliśmy pod dostatkiem młodych kobiet, których nikt by nie szukał".

Ale zanim szpitalowi udało się zerwać wszelkie kontakty z Robinsonem, znalazł to, czego potrzebował. 19-letnia Lisa Stasi z Alabamy była ładna, miała kręcone włosy i czteromiesięczna córeczkę. W jej życiu dotychczas brakowało jednak szczęścia. Lisa i jej bezrobotny mąż, Carl, może nie stanowili modelowej pary, ale obydwoje mieli nadzieję, że wspólnie zaczną nowe, lepsze życie. Jego początkiem miały być narodziny Tiffany. 3 września 1984 roku Carl postanowił wrócić do służby w marynarce wojennej, by zarobić na utrzymanie swej nowej rodziny. Lisa została sama w obcym mieście, w samym środku śnieżnej zimy. Rozpaczliwie próbowała utrzymać się na powierzchni. Ale w końcu, w sylwestra 1984 roku, trafiła do schroniska dla ofiar przemocy domowej w Independence, w stanie Missouri. I wtedy pojawił się dobry samarytanin. Obiecał Lisie, że pomoże jej znaleźć pracę i mieszkanie. Robinson umieścił Lisę i Tiffany w pokoju 131 w motelu Rodeway Inn, na przedmieściu Overland Park w Kansas City. Lisa widywała tam czasami dwie inne kobiety. Robinson tłumaczył jej, że to inne samotne matki. Ale Lisa wyznała przyjaciołom, że wyglądały jak dziwki.

8 stycznia 1985 roku Lisa wraz z Tiffany odwiedziła w Kansas City siostrę Carla, Kathy Klinginsmith. Lisa opowiadała szwagierce o swym nowym wybawcy. "Powinnaś być ostrożna" - mówiła jej Klinginsmith. - "Przecież kompletnie nie znasz tego faceta".

"Ależ nie, on zamierza mi pomóc" - odpowiadała Lisa. Wydawała się przestraszona.

Następnego ranka zadzwonił telefon. To był człowiek, który podawał się za Johna Osborne'a. Rozpaczliwie poszukiwał Lisy. powiedział, że zaraz przyjedzie, by ją zabrać.

Tego dnia w okolicy szalała prawdziwa śnieżyca, ale mimo to: "Dzwonek u drzwi odezwał się niemal natychmiast po tym, jak odłożyła słuchawkę - wspomina Klinginsmith. Niewysoki, otyły człowiek w prochowcu stał przy drzwiach. Po prostu stał. Żadnego: "cześć", żadnego wyjaśnienia. Wszystko to wydawało się Klinginsmith bardzo dziwne i podejrzane... "Ale stałam tam jak sparaliżowana" - wspomina.

Lisa również zdawała się być zastraszona przez tego człowieka. Niemal natychmiast złapała płaszcz, wzięła na rękę córeczkę i wyszła. Klinginsmith obserwowała bratową i nieznanego mężczyznę, kiedy mijali żółtą toyotę Lisy i szli w dół zaśnieżonej ulicy. Zaledwie kilka metrów od domu mężczyzna wyciągnął ręce po dziecko, a Lisa oddała mu je bez słowa. Szedł szybkim krokiem, z Tiffany w ramionach, a jej matka podążała krok lub dwa za nimi.

Wieczorem tego samego dnia Lisa Stasi zadzwoniła do swojej teściowej, Betty - zapłakana i rozhisteryzowana. Powiedziała, że mężczyzna chce, by podpisała się na dole kilku czystych kartek papieru. Straszył ją. Wmawiał jej, że rodzina Stasi chce zabrać jej córeczkę Tiffany.

"Niczego nie podpisuj" - powiedziała stanowczo Betty Stasi. Lisa ucichła. "Oni tu idą - powiedziała nagle. - Muszę już iść". To były ostatnie słowa, jakie od Lisy usłyszała jej rodzina.

Spartaczone śledztwa

Nancy Robinson pamięta, że "tego dnia rano bardzo mocno padał śnieg". I właśnie w środku tej śnieżycy w domu pojawił się John, razem z małym dzieckiem. Była zaskoczona, że jej mąż może tak szybko załatwić adopcję, jednak nie okazała tego. Była, jak wspomina sąsiad Scott Davis, "śliczną dziewczyną", która nie wnikała zbyt głęboko w to, czym zajmuje się jej mąż. Po prostu wykąpała dziecko, a potem poszła do sklepu, kupić pampersy i specjalne chusteczki do wycierania niemowlęcej pupy.

Dwa dni później, mniej więcej o tej samej porze, kiedy uszczęśliwieni Don i Helen Robinson lecieli już do domu, do Chicago z nową córką, Kathy Klinginsmith przyszła na komisariat policji w Overland Park, by zgłosić zaginięcie Lisy i Tiffany Stasi.

Policja w Overland Park rozpoczęła śledztwo w sprawie Johna Robinsona. Do schroniska, w którym przez jakiś czas przebywała Lisa i do członków jej rodziny dotarły listy z jej własnoręcznym podpisem. Lisa pisała, że ma się świetnie, a córeczka jest zdrowa. "Zdecydowałam się wyjechać i spróbować gdzie indziej zacząć nowe, lepsze życie. Robię to dla siebie i dla Tiffany", informował jeden z listów.

Wszystkie one były jednak wystukane na maszynie, a Lisa... nie umiała pisać na maszynie. Zawiadomiono FBI. Agenci stwierdzili, że sprawa wymaga dokładnego wyjaśnienia.

Odkryli, że inne kobiety, które stykały się z Robinsonem, też zniknęły. Dziewiętnastoletnia Paula Godfrey, była łyżwiarka figurowa, miała właśnie rozpocząć pracę jako przedstawicielka handlowa "Equi-II". Pod koniec roku 1984 nagle zniknęła. Policja z Overland Park wkrótce potem otrzymała list, rzekomo od Godfrey. Czuła się świetnie, donosił list, ale nie chciała widywać się już ze swoją rodzina. Nie chciała, żeby ktokolwiek starał się ją odnaleźć, a więc śledztwo zostało zamknięte. 27-letnia Catherine Clampitt, z pochodzenia Koreanka, to inna pracownica "Equi-II", której zaginięcie zgłoszono w czerwcu 1987 roku. Ale, tak jak w przypadku Stasi i Godfrey, nie było żadnych namacalnych dowodów zbrodni. Śledztwa utknęły w martwym punkcie. "Ofiary nie należały do domatorek, spędzających całe życie w jednym miejscu. Nie były spokojnymi, zwykłymi obywatelkami i właśnie dlatego było tak trudno ich szukać", usłyszeliśmy od jednego z pracowników prokuratury. Ale Robinson i tak czuł, że policja siedzi mu na plecach. W 1986 r. sędziowie przysięgli uznali Robinsona (wtedy 43-letniego), winnym oszustwa wobec osób, które zainwestowały w fałszywa spółkę, organizującą rzekomo seminaria na temat bólów w krzyżu. Na mocy Habitual Criminal Act (ustawy o notorycznych przestępcach) sędzia Herbert Walton skazał Robinsona na co najmniej pięć lat więzienia, z możliwością przedłużenia wyroku nawet do czternastu lat. Na ironię zakrawa fakt, że czas spędzony za kratkami, z powodu drobnych oszustw, mógł go uratować: śledztwa prowadzone w tym okresie w sprawie zaginionych osób kończyły się niepowodzeniem. "Kiedy trafił do więzienia, w późnych latach osiemdziesiątych, najważniejsze dla niego było to, że policja nie próbowała wtedy łączyć go z morderstwami", mówi osoba będąca bardzo blisko całej sprawy. "Mieli go już za kratkami, to ich zadowoliło".

Robinson spędził w celi ponad pięć lat, od roku 1987 do kwietnia 1993. Stracił swe duże podmiejskie rancho w Stanley, a Nancy wraz z dziećmi musiała przenieść się do przyczepy. Krewni zostali poinformowani, że John przeszedł wylew krwi do mózgu, teraz dochodzi do siebie i nie chce się z nikim widywać.

Wirtualne szaleństwo

Świat, do którego wrócił w 1993 roku 49-letni John Robinson, bardzo się różnił od tego, który opuścił, idąc do więzienia. W tym czasie przez kulę ziemska przetoczyła się rewolucja. Internet przestał być ulubioną rozrywką tylko garstki zapalonych komputerowców. Stał się bardzo silnym medium, przekroczył granice państw i kontynentów. W Sieci kontaktowali się ze sobą najróżniejsi ludzie, niekoniecznie nastawieni pozytywnie do świata.

Podczas nieobecności Robinsona życie nie obchodziło się łaskawie z jego rodziną. Dzieci dorosły. Nancy urządziła sobie mieszkanie w starej, niewielkiej, szarej przyczepie, na ogrodzonej działce. Stanowiła ona część placu, podzielonego na 486 działek. Na każdej działce stała przyczepa, w której mieszkał ktoś, komu się nie udało. Osiedle nazywało się Santa Barbara Estates. Nancy została jego kierownikiem.

Po powrocie z więzienia John pracował w domu, udając, że zajmuje się znów interesami. Ale kiedy tylko wcześnie rano Nancy wychodziła z przyczepy do pracy, robił to, co stanowiło jego prawdziwe powołanie. Odpalał komputer i wchodził na stronę www.ALT.com, gdzie, jak głosiła reklama, zjawia się 900.000 osób, żeby "znaleźć tego, kto ich zdominuje, swego niewolnika, albo po prostu perwersyjnego przyjaciela".

ALT.com to prawdziwy raj dla osób, które zajmują się BDSM. Skrót ten oznacza bondage, domination and sadomasochism, czyli niewolę, dominację i sadomasochizm. Głównymi użytkownikami stron BDSM są "dom" i "sub", czyli ci, których pasją jest dominacja, i ci, którzy chcą być ich niewolnikami. Uległe kobiety to zdobycz, której szukają takie drapieżniki jak John Robinson. Logując się pod różnymi pseudonimami, Robinson regularnie przeglądał ogłoszenia "sub", poszukujących swoich "dom". Jedno z typowych ogłoszeń informowało, że "nieśmiała, 45" lubi wosk ze świec, ekshibicjonizm, tortury elektryczne, zabawę w doktora i pielęgniarkę i związane z tym fetysze, stawianie baniek, kajdanki, a także wibratory". Robinson wysyłał e-maile do około czterdziestu kobiet dziennie.

W świecie BDSM jest jeden poziom, który znajduje się nad wszystkimi innymi. Normalnie, w układach sado-maso, obie strony zgadzają się na pewne zasady i ustalają słowa, które zapewnią im bezpieczeństwo. Na przykład "czerwony" oznacza "stop". Ale jest w Sieci miejsce, gdzie można spotkać Krwawych Panów i tam nie ma bezpiecznych słów, a "sub" daje swoim mistrzom prawdziwą i bezwarunkową władzę. John Robinson pragnął zostać właśnie takim Krwawym Mistrzem. Ale najpierw musiał zatroszczyć się o kilka szczegółów. Na początku roku 1994 Robinson wybrał się w podróż do Raymore, w stanie Missouri, ze swoją najnowszą dziewczyna, Beverly Bonner. Poznali się podczas pobytu Johna w więzieniu, gdzie Bonner pracowała jako bibliotekarka. Po drodze zatrzymali się przy agencji wynajmującej powierzchnie magazynowe, zwanej "Stor-Mor For Less", czyli "przechowaj więcej za mniej". Tam John wynajął niewielki składzik na nazwisko Bonner. Dziewczyna nie wiedziała, że to miejsce stanie się jej grobem.

Pan Niewolników robi pierwszy ruch

Robinson zaczął traktować "sub" coraz poważniej. W 1997 roku poznał w chat roomie BDSM 19-letnią studentkę pierwszego roku uniwersytetu w Purdue, Izabelę Lewicką. Podczas kilkumiesięcznych pogawędek w Sieci zdołał przekonać urodzoną w Polsce, dziewczynę, by opuściła stan Indiana. Ale zanim Robinson wynajął dla niej mieszkanie w Olathe, najprawdopodobniej dał jej do podpisania kontrakt niewolnika - oficjalny dokument, w którym dziewczyna oddawała mu całkowitą kontrolę nad swym życiem seksualnym i nie tylko.

Robinson lubił przedstawiać Lewicką jako swoją adoptowaną córkę, a czasami jako żonę. W ciągu dwóch lat para ta oddawała się coraz bardziej brutalnym praktykom seksualnym, a także - jak twierdzi policja - miała za sobą przynajmniej jedno oszustwo ubezpieczeniowe. Potem Lewicka zniknęła. Kiedy ludzie, z którymi Robinson spotykał się w interesach, pytali go, gdzie jest jego adoptowana córka, odpowiadał, że została przyłapana przez policję na paleniu trawki i deportowana do Polski.

Nadszedł czas, by poszukać kogoś nowego. Zaledwie miesiąc później Robinson znalazł swoja wymarzoną dziewczynę. 27-letnia Suzette Trouten stanowiła wzruszającą mieszankę osobowości zależnej z dusza buntownika. Miała kolczyki niemal w każdej części ciała, włączając w to brodawki obu piersi. Kilka kolczyków tkwiło też w jej wargach sromowych.

Suzette pracowała ze swoją matką Carolyn w restauracji Michigan Big Boy, przy stacji obsługi samochodów Monroe. W roku 1998 Carolyn pożyczyła Suzette swoją kartę kredytową i pozwoliła na jej użycie, aby mogła kupić komputer za tysiąc dolarów w sklepie RadioShack. Suzette często do późnej nocy siedziała przy komputerze. Matka nie miała pojęcia, że życie córki wypełniało buszowanie na stronach BDSM i że jednocześnie była "sub" dla pięciu dominujących facetów z okolic Michigan.

Pod koniec 1999 roku Suzette oświadczyła mamie, że dostała za pośrednictwem Internetu propozycję pracy w Kansas, gdzie przez rok będzie zajmować się niepełnosprawnym ojcem biznesmena. W ciągu 12 miesięcy miała zarobić 60 tysięcy dolarów. John Robinson zawiadomił Suzette, że będzie podróżować statkiem dookoła świata z jego ojcem, którego nazywał "Papą Johnem".

Robinson dwa razy zaprosił Suzette do Kansas City. Raz przyleciała na rozmowę wstępną, drugi raz - na spotkanie ze starszym mężczyzną, przykutym do wózka inwalidzkiego. Policja uważa teraz, że "Papę Johna" odegrał któryś z więziennych kumpli Robinsona.

W lutym 2000 roku Robinson umieścił Suzette Trouten w hotelu "GuestHouse Suites" w Lenexa. Pokojówki poinformowały później, że wiele razy znajdowały ślady krwi na pościeli w pokoju Trouten. 1 marca, o godzinie pierwszej w nocy, Suzette zadzwoniła do matki, która właśnie zamykała restaurację na noc. "Bałam się, że będę tęsknić za domem, ale wcale nie jest tak źle, jak przypuszczałam" - powiedziała matce. Carolyn nigdy potem nie słyszała już głosu Suzette.

Ostatnie ogniwo

Policja i FBI, ponaglane przez coraz bardziej nerwowe prośby rodziny Suzette Trouten, zajęły się w końcu, późną wiosną 2000 roku, inwigilacją Johna Robinsona. Przez długie tygodnie detektywi śledzili każdy jego ruch.

W końcu policja złapała trop. Dwie kobiety z Teksasu, które Robinson poznał w Sieci, i które były jego "sub", złożyły skargę przeciwko niemu, zeznając, że są ofiarami przemocy na tle seksualnym. Policjanci przekonali sędziego, by wydał nakaz aresztowania i przeszukania terenu. 2 czerwca 2000 r. policja aresztowała Robinsona w jego niewielkiej przyczepie na parkingu Santa Barbara Estates. Dzień później, w sobotę, 3 czerwca, policjanci przeszukali jego wiejską posiadłość i znaleźli tam beczki.

Dwa dni po przerażającym odkryciu w Kansas policjanci przekroczyli granicę stanu i skierowali się do składziku wynajmowanego w Raymore w Missouri. Odór uderzył detektywów, kiedy tylko wyłamali zamek i otworzyli drzwi magazynku. Dwie beczki były nieszczelne.

Kierująca Stor-Mor For Less, Loretta Mattingly, pamiętała, że rozmawiała z Robinsonem o sączącej się przez drzwi czerwonej cieczy. Mężczyzna wyczyścił wszystko, mówiąc jej, że przyczyną kłopotów był martwy szop pracz. Beczki jednak wciąż przeciekały. Nawet wtedy, gdy beczki odesłano już do koronera. "Nie mogliśmy pozbyć się tego smrodu- mówi Mattingly. - To wszystko wsiąkło w beton".

Trzy ciała znalezione w magazynku przetrzymywano tam od połowy lat dziewięćdziesiątych. Jedno z nich należało do Beverly Bonner, więziennej bibliotekarki. Dwa pozostałe to: Sheili Faith (51 lat) i jej córki Debbie Lynn (21 lat). Obie kobiety mieszkały w Pueblo, w Kolorado. Sąsiad widział tylko, jak John Robinson zabrał je z domu w środku nocy. Działo się to w 1994 roku. Debbie była przykuta do wózka z powodu rozszczepu kręgosłupa. Jej matka prowadziła bardzo ożywione życie towarzyskie przez Internet. Zgodnie z umową rozwodową Bonner co miesiąc dostawała czek od męża. Obie panie Faith otrzymywały co miesiąc czeki z opieki społecznej. Wszystkie trzy czeki były dostarczane do tej samej skrytki pocztowej w Olathe. W ten sposób Robinson inkasował co miesiąc około 1.500 dolarów.

Przez pięć dni w lutym 2001 r. Robinson siedział w milczeniu w sali sądowej, podczas przesłuchań wstępnych, poprzedzających proces. Słuchał opisu oskarżycieli, w jaki sposób została zabita każda z pięciu znalezionych kobiet. Zawsze działo się to tak samo: silne, powtarzane uderzenia, prawdopodobnie młotkiem, w lewa stronę głowy. Kiedy tego słuchał, uśmiechał się. Przez media został okrzyknięty "pierwszym, internetowym seryjnym zabójcą".

Krewni niektórych ofiar są zbulwersowani, że władze pozwoliły seryjnemu mordercy doskonalić przez tyle lat swoje rzemiosło. "Policjanci przyznali mi się, że nie pracowali właściwie. To, co oni w tym czasie robili, to żarty!" - mówi William Godfrey, którego córka została prawdopodobnie zabita przez Robinsona.

Ale dla krewnych Lisy Stasi największy wstrząs miał dopiero nadejść. Miesiąc po zatrzymaniu Robinsona poinformowano rodzinę, że Tiffany Stasi wciąż żyje. Radość skończyła się jednak, gdy krewni dziewczynki, obecnie już 16-letniej panny, dowiedzieli się, że została ona wychowana przez brata człowieka, który - jak mówi policja - zabił jej matkę.

Chociaż adopcja była nielegalna, policja nie zrobiła nic, by zabrać Heather Robinson z domu, w którym spędziła niemal całe życie. Dotychczasowe śledztwo wykazało, że Don Robinson nie wiedział nic o zbrodni związanej z adopcja dziewczynki. On i jego żona oświadczyli: "Łączymy się w bólu z wszystkimi rodzinami, które cierpią z powodu przypadków, w jakie wplątał je John Robinson. Przesyłamy im nasze najgłębsze współczucie i wyrazy sympatii. My także zostaliśmy oszukani przez tego człowieka". Heather uczęszcza teraz do szkoły średniej. Jest śliczną dziewczyną. Często się uśmiecha. Wie, że człowiek, którego znała jako wuja, trafił do sądu i że może go już nigdy nie zobaczyć. Ale nie spotkała jeszcze swej biologicznej rodziny. I nie wiadomo, czy do takiego spotkania kiedykolwiek dojdzie.

W 2003 roku został uznany winnym dokonania trzech morderstw - za dwa z nich otrzymał wyrok śmierci a za pozostałe dożywocie. Aktualnie Robinson przebywa w Zakładzie Karnym El Dorado w Kansas i może zostać pierwszym skazańcem w stanie, który zostanie zabity przez wstrzyknięcie trucizny.


Zdjęcia niektórych jego ofiar.

Widz superstacji

K................n • 2012-11-26, 8:18
Pan Zygmunt z Koszalina pojechał po bandzie

R................t • 2012-11-26, 10:02   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (151 piw)
Piwko dla Zygmunta z Koszlaina! Niech żyje długo.... no
Skopolamina, potocznie nazywana "Oddechem diabła", to jeden z najniebezpieczniejszych narkotyków. Produkowana w Kolumbii substancja najczęściej wdmuchiwana jest w twarz ofiary lub dorzucana do napojów. Narkotyk już po kilku minutach dosłownie paraliżuje wolę. Ofiary bardzo często, nie wiedząc co robią, pomagają złodziejom opróżniać swoje konta bankowe czy okraść własny dom. Narkotyk wytwarza się z drzewa borrachero, które występuje w Ameryce Południowej.

'Dziewczyna zaproponowała pomoc nieznajomemu, który zapytał ją o drogę. Mężczyzna poczęstował ją sokiem, w którym wcześniej rozpuścił narkotyk. Jak się okazało, kobieta zabrała do swojego domu i sama pomagała pakować złodziejowi cenne rzeczy. Przyznaje jednak, że - mimo iż została obrabowana - cieszy się, że cała historia skończyła się jedynie w tej sposób.'

Jest substancją silnie toksyczną, przedawkowanie może skutkować majaczeniem, dezorientacją, halucynacjami, paraliżem i śmiercią. W połączeniu z morfiną powoduje stan "półsnu" oraz amnezję. W latach 50. była wykorzystywana przez CIA jako serum prawdy.


Teraz ciekawostka (english wymagany) 'In 2009, it was proven that Czechoslovak communist secret police used scopolamine at least three times to obtain confessions from alleged anti-state conspirators.' Tajna czechosłowacka komunistyczna policja używała tego podczas przesłuchań.

Idealny środek by komuś popełnić samobójstwo, koleś półprzytomny pomoże tobie się powiesić na linie w piwnicy i się 'sam' udusi.
vipek18 • 2012-10-29, 22:34   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (41 piw)
@up od rudego nikt sie nie napije ^^

Sadystyczny teledysk

Kobyle Caco2011-06-09, 8:20
Piosenka: Twiztid - ha ha ha ha ha ha

Seryjni mordercy

I................d • 2010-04-22, 12:49
Ładny kolorowy obrazek. Trzeba mieć jebnięcie

erniii • 2010-04-22, 14:38   Najlepszy komentarz Najlepszy komentarz (52 piw)
Bo to są seryjni mordercy a nie kretyni

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.

Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:

Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na rok. 6,50 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem