Rocznica powstania warszawskiego
1 sierpnia słabo uzbrojone warszawskie oddziały AK uderzyły na wyznaczone przez dowódców cele. Szybko okazało się, że „furia odwetu” nie zastąpi broni i amunicji. Na wołanie o pomoc odpowiedzieli jedynie piloci dywizjonów specjalnych.
W bazie lotniczej nieopodal miasta Brindisi w południowych Włoszech stacjonowała polska eskadra nr 1586, wchodząca w skład 138 specjalnego dywizjonu RAF, wykonującego misje dla SOE (Kierownictwa Operacji Specjalnych). Zadaniem pilotów eskadry było wykonywanie lotów nad okupowaną Europą - zrzucali agentów oraz zaopatrzenie dla oddziałów partyzanckich.
Wybuch powstania w Warszawie wywołał na pilotach eskadry ogromne wrażenie. Wydawało się oczywiste, że doświadczone załogi, wykonujące już loty nad Polską, powinny polecieć ze zrzutami nad walczącą stolicę. Inne zdanie mieli Brytyjczycy – dowódca brytyjskich sił powietrznych w rejonie Morza Śródziemnego, marszałek lotnictwa John Slessor, obawiając się wysokich strat i uznając jednocześnie, że ziemie polskie są radzieckim teatrem operacyjnym, zabronił wykonywania lotów nad Warszawę, zezwalając jednak na zrzuty dla oddziałów partyzanckich walczących w Małopolsce. Polscy piloci postanowili to wykorzystać, nie mieli jednak zamiaru podporządkować się jego decyzji.
Z Brindisi nad Powązki
Do wyprawy, mającej odbyć się w nocy z 3 na 4 sierpnia wyznaczono 14 załóg – 7 polskich i 7 brytyjskich. Dowódca eskadry, mjr Eugeniusz Arciuszkiewicz, wykonując bezpośredni rozkaz Naczelnego Wodza gen. Kazimierza Sosnkowskiego, wybrał cztery najbardziej doświadczone załogi (do pierwszego lotu zgłosili się na ochotnika wszyscy piloci eskadry), które łamiąc zakaz Brytyjczyków miały przeprowadzić zrzut.
Wyznaczone załogi poleciały na trzech amerykańskich bombowcach B-24 Liberator i jednym brytyjskim, mniej lubianym przez pilotów, Halifaksie. Każda maszyna zabrała około dwóch ton zaopatrzenia w metalowych, 2,5-metrowych zasobnikach zrzucanych na spadochronach, zawierających przede wszystkim amunicję, broń maszynową oraz, najcenniejsze – granatniki przeciwpancerne PIAT.
Wielkie zasobniki umieszczono w lukach bombowych, mniejsze wyrzucał ręcznie tzw. dispatcher, żartobliwie nazywany przez innych lotników bagażowym lub wykidajłą (zdarzało się bowiem, że musiał „pomóc” mniej zdecydowanym skoczkom w opuszczeniu samolotu).
Obciążone ładunkiem i paliwem samoloty wystartowały wieczorem 3 sierpnia, kierując się na północ, nad terenami niemal całkowicie opanowanymi przez Niemców lub ich sojuszników. Najpierw nad Adriatykiem, później Jugosławią, Węgrami i Słowacją, wreszcie – okupowaną Polską. Trzy samoloty eskadry (jeden uszkodzony Liberator musiał zawrócić do bazy, zasobniki przejął oddział AK) zamiast nad Małopolskę, doleciały nad płonącą Warszawę. Nad miastem byli około pierwszej w nocy. Łunę pożarów piloci mogli dostrzec już w okolicach Dęblina. Do umówionego z dowództwem AK rejonu zrzutu na cmentarzach Powązkowskim i Żydowskim piloci podeszli na minimalnej wysokości i z niewielką prędkością, z wysuniętymi klapami i podwoziem, narażając się na silny ogień niemieckiej obrony przeciwlotniczej.
Jednak zrzut wykonano precyzyjnie – wszystkie zasobniki trafiły do powstańców, a polskie samoloty po 10-godzinnym locie w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych szczęśliwie powróciły do bazy w Brindisi. Gorzej powiodło się Brytyjczykom, którzy stracili nad Polską aż cztery maszyny (piąta rozbiła się przy lądowaniu).
Marszałek Sleesor, powiadomiony o niesubordynacji Polaków, zawiesił wszystkie loty eskadry, pozostawiając w ten sposób powstańców bez pomocy. Po stanowczej reakcji polskiego rządu Brytyjczycy 7 sierpnia zezwolili Polakom na kontynuowanie operacji, angażując kilka dni później lotników ze 178 dywizjonu RAF i południowoafrykańskiego 31 dywizjonu SAAF (nie ujmując niczego Brytyjczykom, południowoafrykańscy lotnicy swoim wyjątkowym poświęceniem zaskarbili sobie szczególny szacunek polskich kolegów).
Na liczącej niemal 1400 km trasie do Warszawy czekały na nich liczne stanowiska obrony przeciwlotniczej i bazy szczególnie niebezpiecznych nocnych myśliwców. Długość trasy powodowała, że powrót odbywał się już po wschodzie słońca, ułatwiając zadanie niemieckim bateriom. Jednak głównym powodem, dla którego misje nad Warszawą okazały się tak niebezpieczne, był zakaz lądowań na terenach zajętych przez Armię Czerwoną, mający utrudnić lub całkowicie uniemożliwić loty z zaopatrzeniem.
Warto też wspomnieć o zrzutach przeprowadzanych we wrześniu przez pilotów 2. Pułku Nocnych Bombowców „Kraków”. Wyposażony w przestarzałe dwupłatowe "kukuruźniki" pułk wykonywał loty w nocy, zrzucając - bez spadochronów - worki z żywnością, radziecką bronią i amunicją, rozbijającą się o miejski bruk i najczęściej niezdatną do użytku po takiej operacji. Metoda, jaką wykonywano te zrzuty, świadczy raczej o pozornym charakterze tych działań.
Pomoc z powietrza, niewystarczająca dla zmiany wyniku walk, została okupiona wielkimi stratami – w trakcie misji zginęło 215 żołnierzy – 78 Polaków, 126 Brytyjczyków, Kanadyjczyków i lotników z Południowej Afryki oraz 11 Amerykanów. W sierpniu i wrześniu lotnicy dywizjonów specjalnych wykonali łącznie 115 zrzutów nad Warszawą i okolicami. W samym mieście powstańcy przejęli 235 ze zrzuconych przez samoloty SOE 427 zasobników. Reszta trafiła w większości w ręce Niemców.
Jeszcze mniej efektywna okazała się operacja Frantic 7 – wielki rajd lotniczy z 18 września, w którym wzięło udział 110 amerykańskich "Latających Fortec" B-17, osłanianych przez 156 myśliwców Mustang (ten jeden raz Rosjanie wyrazili zgodę na lądowanie na swoich lotniskach samolotów z pomocą). Amerykanie przeprowadzili zrzut z wysokości ponad 5 tys. metrów, na skutek czego z 1284 zasobników w ręce powstańców trafiło zaledwie 228 – znane są relacje kombatantów, którzy po kapitulacji powstania mijali niemieckich żołnierzy obładowanych amerykańską bronią, czekoladą i papierosami.
Po raz ostatni polscy lotnicy polecieli nad Warszawę w nocy z 13 na 14 września 1944 r. Członek jednej z polskich załóg, sierżant Tadeusz Ruman tak wspominał swój ostatni lot nad walczące miasto: "Najbardziej dramatyczny był nasz ostatni lot. Dotarliśmy do Polski na dwóch silnikach. Wtedy staciliśmy cztery nasze maszyny. Ten ostatni raz leciałem Liberatorem. Strasznie ostrzeliwali nas Niemcy na Mokotowie. Było ciemno, nie mieliśmy nawet szans skakać na spadochronach, bo byliśmy za nisko. Zdecydowaliśmy, że lecimy na południe nabrać wysokości i wtedy wyskoczymy. Nie mogliśmy lądować, ale z czasem te dwa silniki się ustabilizowały. Jeszcze pod Krakowem cofający się mały oddział niemiecki nas zaatakował. Seria z karabinu maszynowego przeszła po całym samolocie, ale przelecieliśmy jeszcze przez góry i chcieliśmy skakać w Jugosławii. Będąc coraz bliżej bazy, postanowiliśmy, że próbujemy wrócić do Brindisi. Wskaźniki pokazywały nam, że hamulce działają. Naprawdę jednak wszystko było poprzestrzelane, hamulców nie było. Gdy wylądowaliśmy, mechanicy sprawdzili, że paliwa mieliśmy jeszcze na 5 minut. Sprawdzono nam też spadochrony. Okazało się, że były podziurawione, przestrzelone. Gdybyśmy na nich wyskoczyli, to byśmy zginęli, bo malutka dziurka może rozerwać czaszę spadochronu. To był cud, że wróciliśmy. Kiedy wyszedłem z samolotu, ucałowałem ziemię i dziękowałem Bogu za ocalenie życia."
Poza uznaniem żołnierzy AK za kombatantów, czego domagał się rząd polski, zrzuty były jedyną pomocą udzieloną przez aliantów powstańcom warszawskim.