Trudno uwierzyć. Trudno wytłumaczyć. 39-letni inżynier wychodzi rano z domu z nożem ukrytym w rękawie i w ciągu godziny zabija pięć osób. Matkę, brata, syna, konkubinę i sąsiadkę. Potem wraca do swego mieszkania, bierze kąpiel i zmienia ubranie. Nie zaciera śladów - nóż zostawia w samochodzie, zakrwawioną odzież w łazience . - Postaram się go wymazać z pamięci - ojciec mordercy oddycha z trudem, stojąc na schodach willi, w której doszło do masakry. Ocalał tylko on. Nie wie dlaczego.
Środa, centrum Olsztyna, godzina 12.20, ulica Dąbrowskiego, przelotówka na trasie Bartoszyce - Mrągowo, jak zwykle o tej porze zapchana samochodami. Nagle, z niebieskiego Fiata Uno wyskakuje kobieta. Robi kilka kroków i trzymając się za serce upada na chodnik. Fiat odjeżdża z piskiem opon. Zdarzenie widzi kilkunastu świadków. Jedni twierdzą, że wyskoczyła, inni, że została wypchnięta. Ranna jest w klatkę piersiową. Przez bluzkę przesiąka krew. Po pięciu minutach pojawia się pogotowie. Ratownicy wyjmują defibrylator, robią masaż serca i podają kilka razy adrenalinę. Na próżno… Dwadzieścia minut później ciało 41-letniej Haliny H. zostaje przykryte czarną folią.
O 12.40 ulica Dąbrowskiego zakorkowana jest już na amen. Ponad sześćdziesięcioletni Eryk W., wraca od syna, którego nie zastał, czeka w korku 15 minut i denerwuje się. Widzi odjeżdżającą karetkę. „Pewnie jakiś wypadek”, zastanawia się przez moment, by za chwilę wrócić do tego, co dręczy go od rana. Jego myśli znowu skupiają się na dorosłym synu, który poprzedniego wieczoru odwiedził rodzinny dom i zachowywał się dziwnie. Mówił o złych oczach i o Ojcu Pio. Pożyczył nawet książkę o charyzmatycznym zakonniku.
Około trzynastej, pogrążony w rozmyślaniach mężczyzna dociera na ulicę Morelową, zostawia auto przed swoim domem i niezadowolony, że nie spotkał syna, wchodzi do środka.
Jest dokładnie 13.00, kiedy na biurku oficera dyżurnego Komendy Miejskiej Policji w Olsztynie brzęczy telefon. Męski głos mówi niewyraźnie, słychać, że jego właściciel musiał przeżyć szok. Rozmówca twierdzi, że w domu przy Morelowej są dwa trupy. Mówi, że nazywa się Eryk W.
Detektywom z dochodzeniówki, którzy natychmiast pędzą na miejsce, ukazuje się widok, jakiego się nie spodziewali. W salonie na parterze, oparta plecami o wersalkę, siedzi na podłodze 65-letnia Apolonia W. Widać ślady walki, jaką stoczyła z mordercą. Na wersalce dwuletni chłopiec. To jej wnuczek Michał, wygląda, jakby spał. Oboje są martwi. Ściany i sufit zbryzgane krwią.
To nie wszystko. Któryś z członków policyjnej ekipy woła kolegów do pokoju na pierwszym piętrze, za chwilę słychać nerwowy głos dochodzący z garażu. Trupów jest więcej.
W sypialni na piętrze dochodzeniowcy znajdują ciało 41-letniego syna zabitej, Bogumiła, a w garażu zwłoki 57-letniej Teresy G., sąsiadki, która wzięła tego dnia wolne, żeby posprzątać rano w pobliskim kościele. Potem pieliła na tyłach domu ogródek. Pod jej płotem leży kupka powyrywanych mleczy. Może usłyszała krzyk, postanowiła zobaczyć, co się dzieje i została zwabiona przez mordercę do garażu? Okoliczności śmierci starszego brata Bogumiła też trzeba się domyślać. Mógł zginać we śnie. Nie miał zresztą dużych szans na obronę, był niepełnosprawny.
Kiedy śledczy liczą trupy przy Morelowej, 39-letni Waldemar W. jest już w swoim mieszkaniu na osiedlu Radykajny i bierze prysznic. Zmywa krew z twarzy i z rąk, dokładnie myje włosy. Kiedy otworzy policjantom, będą jeszcze mokre.
xxx
- Zasada jest prosta, robimy przy sprawie, namierzamy sprawcę i napięcie zaczyna opadać. Tu było odwrotnie - naczelnik olsztyńskiej dochodzeniówki podinspektor Jerzy Sieradzan (wysoki, szczupły, szara marynarka na oparciu krzesła), na chwilę milknie. Przed oczy pchają mu się obrazy, które chciałby jak najszybciej wymazać.
Najpierw oszalały z wściekłości, skrępowany kaftanem bezpieczeństwa Waldemar W., ryczy nieludzkim głosem: - Pozabijam was! - słychać go na wszystkich piętrach komendy.
Potem ten sam człowiek w innej scenerii - mówi szybko, jest rozgorączkowany, za jego głosem podąża terkot elektrycznej maszyny do pisania. Opowiada o złych oczach, które widział u swojej matki i synka dzień przed morderstwem, o stygmatach i o szatanie. Potem mówi o głosie, który kazał mu w środę rano wziąć z kuchni nóż i schować go w rękawie. Dopytywany o szczegóły - jak zabijał, w jakiej kolejności, ile zadał ciosów, co mówiły ofiary - zacina się i milknie. Trzeba pytać od nowa. Przesłuchanie wlecze się godzinami. Przez cały czas naczelnik dochodzeniówki boi się, że Waldemar W., mimo kaftanu, rzuci się na przesłuchującą go policjantkę i odgryzie jej ucho. Albo policzek.
Potem wracają sceny z willi przy ulicy Morelowej. Zmasakrowane cztery ciała i wyraz dziecięcej bezradności na twarzy Ryszarda G., męża bezsensownie zabitej sąsiadki, który dowiedziawszy się o śmierci żony siada na tapczanie i mówi głosem zagubionego dziecka: ” Co ja teraz zrobię? Ona miała wszystko w swoich rękach, kto będzie pilnował rachunków?”
Prokurator Mieczysław Orzechowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Olsztynie wolałby przemilczeć szczegóły zbrodni. Ale coś powiedzieć musi.
- Pierwsza ofiara Waldemara W., jego konkubina Halina H. została ugodzona nożem w klatkę piersiową na wysokości serca. Tylko raz. Pozostałym ofiarom sprawca zadał od sześciu do trzydziestu ciosów, tym samym kuchennym nożem o długości ostrza około dwudziestu centymetrów. Były to pchnięcia i cięcia. Uderzał z ogromną siłą, jakby był w amoku. Działał błyskawicznie.
Podinspektor Sieradzan: - Każdy pojedynczy cios był śmiertelny. To potężny mężczyzna, prawie dwa metry wzrostu, same mięśnie.
Zdaniem prokuratury, okoliczności zbrodni - liczba ofiar, ilość i siła ciosów oraz wizje, o których podejrzany mówił w czasie składania wyjaśnień - wskazują na chorobę psychiczną.
- To jest dla nas dzisiaj najistotniejszy problem. Jeśli biegli uznają jego niepoczytalność, w ogóle może on nie odpowiadać za dokonane czyny - mówi Orzechowski.
Brudny od krwi nóż znaleziono bez trudu. Leżał na dziecięcym foteliku w samochodzie Haliny H., przykryty niedbale kocykiem.
Nigdy nie leczył się psychiatrycznie. Nie było z nim problemów w szkole ani w pracy - żadnej agresji, żadnego nietypowego zachowania. Przeciwnie - zdolny chłopak o szerokich zainteresowaniach, wysportowany, inteligentny. Normalny. Tak przynajmniej wynika z relacji ojca. Wychował się w rodzinie inteligenckiej, oboje rodzice skończyli studia - ojciec techniczne, mama była farmaceutką, kierowniczką jednej z aptek w Olsztynie. Jako inżynier elektryk Waldemar W. pracował w olsztyńskich zakładach energetycznych (dwukrotnie zmieniał pracę, podobno z powodu konfliktów z przełożonymi), prowadził też własną działalność. Od półtora roku był jednak bezrobotny. Z relacji jednego ze znajomych wynika, że bardzo to przeżywał.
- Miał nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Mówił, że przez jakąś firmę z Torunia załatwia sobie robotę w Irlandii przy zakładaniu sieci średniego napięcia - opowiada ojciec, Eryk W. W czasie całej rozmowy ojciec ani razu nie użyje słowa „syn”. Rozmowa odbywa się na schodach okazałego domu w cichej i zadbanej dzielnicy willowej. Mężczyzna ma szarą, zmęczoną twarz, ubrany jest w pognieciona koszulę i wyciągnięte spodnie od dresu, w dłoni trzyma dopalającego się papierosa. Wygląda jakby cierpiał na chroniczną bezsenność. Od kilku dni na Morelowej trwa medialny najazd. Którko po tragedii pod oknami willi, w której nie wyschły jeszcze plamy krwi, Marcin Wrona urządził telewizyjne show z cyklu „Na gorąco”. Eryk W. spoglądał na to wszystko zza firanki. Drzwi nie otworzył. Dziś z ociąganiem zaczyna opowiadać o synu, rozglądając się, czy w pobliżu n ie ma kamer telewizyjnych.
Z Haliną H. Waldemar W. związany był od kilkunastu lat. Poznali się w jej biurze, gdzie zaraz po studiach zakładał sieć komputerową. Ponad dwa lata temu urodził im się chłopczyk, któremu nadali imię Michał. Zamieszkali wówczas razem, w nowych blokach przy ulicy Rumiankowej na osiedlu Radykajny. Prawie codziennie, wczesnym rankiem odwozili małego do dziadków na Morelową. Tu chłopczyk nauczył się jeździć na rowerku. W środę Halina H. odwiozła synka sama i jak zwykle pojechała do pracy. Kiedy wychodziła z małym z domu, Waldemar W. jeszcze spał. Położył się dopiero o czwartej nad ranem.
Eryk W. wszystkiego nie wie. Wie tyle, ile rankiem zdążyła mu powiedzieć żona, zanim pojechał szukać syna . To ona rozmawiała w środę z Haliną H. Miała się od niej dowiedzieć, że Waldek zadał przez telefon dziwne pytanie: „Ile mi czasu zostało?”
Kobiety nie mogły rozszyfrować, o co mu chodzi. Było to trzy godziny przed tragicznymi zajściami.
- W środę rano widziałem, że chłopczyk jeździ przed domem na rowerku. Potem musiałem pojechać do sądu na rozprawę w procesie o zabójstwo, bo jestem ławnikiem na emeryturze. Kobieta zasztyletowała konkubenta. Niech pan patrzy, co za zbieg okoliczności. Kiedy on tu robił tę swoją robotę, to ja byłem w sądzie - opowiada sąsiad państwa W., Tadeusz Paradowski. Ma córkę w wieku mordercy. Twierdzi, że Waldemar W. nie był lubianym dzieckiem.
- Niekoleżeński, zamknięty w sobie. Nie kłaniał się.
Osiedle Zielona Górka w Olsztynie to oaza spokoju. Większość ulic wygląda jak Morelowa - zadbane domy wtulone w zieleń, na tyłach posesji wypielęgnowane ogródki.
- Nigdy nie było u nas nawet napadu. To niespodziewany cios - opowiadają zszokowani mieszkańcy. Rodzinę W. wspominają różnie. Jedni mówią, że nie utrzymywała z sąsiadami bliższych kontaktów. Inni twierdzą, że to mili i uczynni ludzie. Sąsiedzi mieszkający najbliżej opowiadają, że słyszeli czasami krzyki starszego syna państwa W. - Bogumiła, który w wyniku urazu okołoporodowego urodził się niepełnosprawny.
- Jak mu coś uderzyło do głowy, to krzyczał - mówi jeden z sąsiadów. Domyśla się, że w środę sąsiadka Teresa G. musiała odgłosy dobiegające z posesji W. wziąć za krzyki Bogumiła i poszła zobaczyć, co się dzieje.
- Z wyjaśnień podejrzanego wynika, że to on wywołał Teresę G. Ale może nigdy nie dowiemy się całej prawdy. Podał nam co prawda przebieg wydarzeń, ale w relacji są luki. Nie wszystko może sobie przypomnieć. Kiedy próbowaliśmy zadawać szczegółowe pytania, zacinał się. Momentami sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział gdzie jest i co zrobił - mówi jeden z policjantów przesłuchujących Waldemara W. Pamięta, że w pewnym momencie mężczyzna zaczął prosić, by go nie zabijano za to, co zrobił. - Ja się muszę leczyć - tłumaczył.
Podczas aresztowania w mieszkaniu przy Rumiankowej i później, w izbie zatrzymań komendy miejskiej, Waldemar W. stoczył z policjantami zaciętą walkę. Był moment, kiedy obezwładniało go aż sześciu policjantów. Kopał i gryzł. Jeden z prokuratorów, obecny podczas osadzania Waldemara W. w policyjnej izbie zatrzymań: - Sześciu ludzi na nim leżało, a on jeszcze pełzał.
Przesłuchanie z udziałem prokuratora odbyło się wyjątkowo nie w prokuraturze lecz na terenie komendy. Waldemar W. przyznał się do wszystkiego. Powiedział, że w przeddzień wydarzeń usłyszał głos: - Wydawało mi się, że ja jestem Chrystusem, a mój syn to szatan. Chciałem skoczyć z nim do wody.
Przedstawiono mu zarzut zabicia pięciu osób, w tym czterech ze szczególnym okrucieństwem.
Apolonia W. w środę rano nagrała się na automatyczną sekretarkę jednego z olsztyńskich psychiatrów. Szukała pomocy dla syna, który dzień wcześniej zaniepokoił ją dziwnymi wypowiedziami o ojcu Pio i opętaniu. Pożyczyła mu nawet książkę o słynnym stygmatyku.
- Różne bzdury wygadywał. Ale nie cały czas. Rozmawiał normalnie i nagle coś tam wtrącał - przypomina sobie Eryk W.
Pamięta, że syn mówił o świecących się oczach.
- Wie pan, takich jakie czasami widuje się w horrorach. Żona miała podobno takie oczy i wnuk. On bał się tych oczu. Mówił, że są złe. Nie wiem skąd mu się to wszystko wzięło. Wcześniej nigdy nie wygadywał takich bzdur. Teraz dopiero dowiedziałem się od jego kolegi, że miesiąc temu poznał jakiegoś księdza i bardzo zaczął się interesować religią. Może ten ksiądz mu tak w głowie namieszał? Eryk W. pamięta, że najmocniej świeciły oczy Michasia. Z ustaleń policji wynika, że chłopiec zginął jako pierwszy. Prawdopodobnie we śnie.
maj 2003
PS. Waldemar W. nadal przebywa w odosobnieniu. Ale nie jest to więzienie. Dziewiątego grudnia 2003 roku Sąd Okręgowy w Olsztynie umorzył postępowanie przeciwko inżynierowi, uznając jego niepoczytalność. W śledztwie i w procesie długo badany był przez biegłych psychiatrów, którzy orzekli w końcu schizofrenię paranoidalną. W ramach tak zwanego środka zabezpieczającego Waldemara W. umieszczono bezterminowo na Oddziale Psychiatrii Sądowej w Starogardzie Gdańskim. Co pół roku biegli sprawdzają czy już można go wypuścić. Kiedy badali mężczyznę w czerwcu 2010 roku opinia była negatywna.
Źródło: exszu.blog.nowosci.com.pl/2012/04/01/pozabijam-wszystkich