Politycy w Brukseli dorobią się majątku.
Były eurodeputowany PO Sławomir Nitras kilka miesięcy temu mówił WP: - W europarlamencie poseł może zarobić - nie licząc odkładania - 30 tys. zł na "czysto" miesięcznie, to są ogromne pieniądze. Ale ja się tam już nie widzę. Człowiek nie ma poczucia sprawczości. To nie jest ciekawa robota.
Prawdą jest, że mandat europosła jest jak wygrana na loterii. 40 tys. złotych miesięcznej pensji plus dodatki. Jakie? M.in. 4,5 tys. euro miesięcznie na obsługę biura, diety za posiedzenia PE (300 euro za każdy podpis na liście) czy kursy językowe (4,4 tys. euro). Łącznie najbardziej obrotni - według różnych szacunków - potrafią więc zarobić od 70 do nawet 100 tys. złotych. Nie bez powodu dobre miejsca na listach dostają więc najwierniejsi z wiernych.
Największe partie kompletują listy kandydatów do PE. Jako pierwsze zrobiło to PiS, lada dzień swoich wyborczych liderów zaprezentuje Platforma Obywatelska. Bruksela kusi - nie tylko jako przyjemne miasto do życia, ale także jako miejsce, w którym można zarobić naprawdę wielkie pieniądze. I "ustawić" się na wiele lat, jeśli nie na całe życie. Dr Marek Migalski - kiedy kilka lat temu przestał być europosłem PiS i skonfliktował się z partią Jarosława Kaczyńskiego - napisał książkę o realiach bycia deputowanym do PE.
O bardzo atrakcyjnych realiach.
W "Parlamencie Antyeuropejskim" - bo taki tytuł nosi książka Migalskiego - politolog opisał, jak łatwo i skutecznie można w Brukseli i Strasburgu dorobić się fortuny. Nazywał to systemem "legalnej korupcji". Były europoseł z ramienia PiS użył tego określenia w odniesieniu do praktyk, które przez pięć lat miał okazję obserwować, sprawując mandat deputowanego w Parlamencie Europejskim.
Pełniąc relatywnie niewiele obowiązków, można na polityce dorobić się majątku, a w trakcie pełnienia mandatu pławić się w luksusach.
Mnogość przywilejów imponuje. Migalski opisuje na przykład, jak na samych funduszach na dojazdy do Brukseli można zarobić w trakcie kadencji nawet do... półtora miliona złotych. Całkowicie legalnie.
Deputowani otrzymywali bowiem przez lata zwrot kosztów podróży samochodowych (miesięczne można na tym zarobić nawet 30-40 tys. zł), a w dodatku każdy z nich mógł korzystać z przelotów z domu do pracy całkowicie za darmo. Nasi wybrańcy w poprzednich kadencjach byli w stanie jechać z Polski do Brukseli bite trzynaście godzin. Powód? Unijni urzędnicy za każdy przejechany kilometr zwracali im 49 eurocentów.
Prym w tego typu praktykach wiódł były europoseł Jacek Kurski, który prawie 900 km potrafił pokonać w niecałe sześć godzin. Rozliczenia jego podróży kwestionowano w Brukseli. Dawny bulterier PiS, a dziś prezes TVP, niespecjalnie się tym przejmował. Sytuację komentował w swoim stylu: - Przecież to banalnie proste. Na niemieckich autostradach nie ma ograniczeń i nie ukrywam, że z tego korzystam. Migalski pisał w książce, że jeśli dojeżdżało się tak do Brukseli co tydzień, przez całą pięcioletnią kadencję można by uzbierać od 700 do 800 tys. zł. Najbardziej zdeterminowani i wytrwali mogliby przez kadencję zarobić w ten sposób nawet ok. 1,5 mln zł (!). Później system ten zastąpiono ryczałtem uzależnionym od odległości kraju europosła od Brukseli. Nadal są to jednak bardzo atrakcyjne stawki.
Nie można pominąć także atrakcyjnych "możliwości turystycznych", jakie daje Parlament Europejski. Eurodeputowani - w delegacjach - latają dosłownie po całym świecie.Migalski: - Większość zagranicznych delegacji to darmowe i bardzo drogie "biura podróży". Żeby nie być gołosłownym opiszę moją wyprawę do Nigerii, gdzie występowałem jako reprezentant ECR (European Conservatives And Reformists Group). Przez trzy dni udawaliśmy, że debatujemy nad wszystkimi problemami świata, po czym sporządzony został finalny komunikat, w którym politycy PE i krajów afrykańskich wyrażają swoją wolę, by… wszystkim żyło się zdrowo i szczęśliwie. W tym dokumencie napisano nawet - jeśli dobrze pamiętam - że za ocieplenie klimatu odpowiedzialna jest dyskryminacja kobiet i że domagamy się genderowych parytetów we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Byłem jedynym, który potraktował poważnie ten dokument i właśnie dlatego za nim nie głosowałem. Cała reszta była zachwycona swoją pracą.
Migalski opowiada, że do Abudży pojechało z Brukseli kilkadziesiąt osób - posłowie, tłumacze, asystenci, doradcy. Większość w klasie biznes. Do tego drogi hotel i inne atrakcje. Podatnik europejski zapłacił więc za udawaną pracę, choć wszyscy uczestnicy tego spotkania byli prawdopodobnie zachwyceni swoim w nim udziałem. Zwłaszcza że odbyło się ono nie za ich pieniądze.
Z zamiłowania do podróży znany jest też europoseł PiS Ryszard Czarnecki (drugie miejsce na liście w Warszawie), który jako deputowany w Brukseli nie tylko zwiedził cały świat, lecz także napisał o tym książkę. Czarnecki prawie nigdy nie jeździ samochodem do Brukseli. Za to mnóstwo czasu spędza w samolotach. Jeśli ma zaproszenie do telewizji, zdarza mu się przebyć trasę Bruksela - Warszawa nawet trzy razy w ciągu doby. Oczywiście koszta podróży zwracane są przez europarlament.
Spanie po kilku.
Najskuteczniejszy sposób na oszczędzanie fortuny znalazł Tadeusz Cymański.
Dziennikarz Michał Krzymowski opisywał, jak b. europoseł (dziś poseł Zjednoczonej Prawicy) w ciągu tygodnia pokonywał średnio sześć tysięcy kilometrów na linii Bruksela-rodzinny Malbork, a na miejscu... wynajmował mieszkanie razem z asystentem. "Na restauracje nie wydaje, bo wałówkę przywozi sobie z domu. Trochę weków, chleb, dżem. - Boże, w życiu nie widziałem takich pieniędzy - przyznał Cymański jednemu z kolegów" - pisał Krzymowski.
Migalski w swojej książce pisał zaś: "Biura w Brukseli składają się z dwóch pokojów - jeden jest przeznaczony dla asystentów i stażystów, a drugi dla MEP-a (Members of European Parliament - przyp. red.). Ten drugi wyposażony jest w cały niezbędny sprzęt biurowy, ale także w łazienkę z prysznicem i kozetkę, na której spokojnie można się wyspać. To właściwie małe mieszkanie, więc rozumiem, że niektórych mogło kusić, by się tam od czasu do czasu przespać".
Na asystentach i biurze też można nieźle skorzystać. Każdy z europosłów dostaje na zatrudnienie asystentów bowiem 20 tys. euro oraz 4,5 tys. euro na biura.
Migalski w "Parlamencie antyeuropejskim" pisał, że stałą praktyką w PE jest zatrudnianie w ich miejsce pracowników własnej partii. Dzięki temu rozwiązaniu lojalny polityk utrzymuje administrację własnej organizacji, gdyż taki "asystent" tak naprawdę nie pracuje dla niego, ale właśnie dla partii, która wysłała go do Brukseli. Europoseł ma do rozdysponowywania ok. 100 tys. zł miesięcznie. "To ogromna suma i - jeśli się ją dobrze zagospodaruje - można być szefem małego think tanku lub fabryczki. Ja na przykład mam dziesięciu asystentów. Choć są i tacy polscy europosłowie, którzy mają ich dwa razy więcej (czasami aż tylu, że nie znają dokładnej liczby)" - pisał w swojej książce Migalski.
Sam - jako europoseł - tylko w latach 2009-2012 odłożył ponad... 1,3 mln zł.
Cięcia na asystentach.
Mimo to bywały przypadki europosłów, którym wciąż było mało. Przykład?
Joanna Senyszyn z SLD dostawała w kadencji przypadającej na lata 2004-2009 z europarlamentu siedemdziesiąt tysięcy złotych miesięcznie na pensje dla współpracowników. Tymczasem do jednego z jej biur w Świętokrzyskiem deputowana przyjęła niegdyś człowieka na staż finansowany przez urząd pracy. Dzięki temu czerpała z publicznej kasy, ale prawa nie łamała.
Skąpstwo Senyszyn - o czym pisał przed laty "Newsweek" - bywało zresztą wśród lewicowych działaczy legendarne. Deputowana miała wyjątkowo aktywnie zabiegać o przeprowadzenie zrzutki na jej kampanię przed wyborami do PE w maju. Mimo posiadania majątku opiewanego na ponad cztery miliony złotych. Chciała angażować młody partyjny aktyw, samej do kampanii dokładając niewiele. Może dlatego poległa. To była jej ostatnia kadencja.
Podobne praktyki stosowane są w przypadku posłów na Sejm. Każdemu z nich na prowadzenie biura przysługuje 11 650 zł miesięcznie. Parlamentarzysta powinien zatrudniać ludzi w swoim biurze na podstawie umowy o pracę. Tyle w teorii. Faktycznie jest bowiem tak, iż zarządzenie marszałka Sejmu z 2001 r. nie ma mocy prawnej, więc - z punktu widzenia prawa - nic politykowi nie grozi, gdy pracownika zatrudni na zgoła innych zasadach. Posłowie mogą przyjąć daną osobę na umowę-zlecenie lub o dzieło, czyli tzw. śmieciówkę. Czerpią też garściami z zaangażowania studentów i członków młodzieżówek, płacąc im de facto grosze. Zatrudniają stażystów opłacanych przez powiatowe urzędy pracy.
Podpis i do domu.
W europarlamencie są też i inne sposoby na "wyciągnięcie" dodatkowej kasy, bez przemęczania się. 2008 rok. Tadeusz Zwiefka, europoseł z ramienia PO, zostaje złapany za rękę przez reportera niemieckiej telewizji. Na czym? Zwiefka podpisał listę obecności na obradach Parlamentu Europejskiego. Wszystko byłoby w porządku, gdyby deputowany w obradach faktycznie uczestniczył, a nie został przyłapany na tym, że po złożeniu parafki i zainkasowaniu ponad 300 euro za dzień pracy spokojnie udał się z walizką na samolot do Polski.
Migalski tak opisuje ten mechanizm: poseł w poniedziałek dociera do Brukseli przed 22, żeby zdążyć z podpisem, w kolejnych dniach zagląda do europarlamentu tylko po to, żeby złożyć autograf, a w piątek po podpisaniu listy z samego rana - może już urwać się z powrotem do Polski. Zysk? Ponad 1500 euro tygodniowo.
.
Żródło-MICHAŁ WRÓBLEWSKI wp.pl