Na desce rozdzielczej luksusowego Mercedesa ML zapalił się komunikat: awaria oświetlenia, który następnie uporczywie włączał się po każdym uruchomieniu silnika
Po dłuższym poszukiwaniu usterki właściciel doszedł do wniosku, że przyczyną alarmu jest... lampka podświetlenia gniazda zapalniczki. Błahostka, można by ją zignorować zupełnie, gdyby nie natarczywe ostrzeżenia systemu. Właściciel pojechał więc do serwisu i poprosił o wymianę przepalonej żaróweczki.
Doradca serwisowy stropił się i zaczął tłumaczyć klientowi, że to nie takie proste. Żaróweczka bowiem jako osobna część... nie występuje. Trzeba zamówić moduł gniazda zapalniczki, ale wcześniej należy się upewnić, że wina leży po jego stronie. Auto podpięto więc pod komputer, który wykazał to, co właściciel podejrzewał od początku: przepaliła się żaróweczka podświetlenia.
Odpowiednią część zamówiono i podczas kolejnej wizyty wymieniono. W sumie rachunek wyniósł 500 zł. Do tego dwie wizyty w warsztacie, ale przecież na biednego nie trafiło.
Gorzej, że niespodzianki serwisowe coraz częściej spotykają mniej zamożnych właścicieli samochodów. W biurach konstrukcyjnych, nawet w czasach kryzysu, rosną w siłę działy odpowiedzialne za staranne planowanie usterek i kosztów napraw naszych aut. Podobnie pęcznieją komórki do spraw oszczędzania na kosztach produkcji. Nie chodzi bowiem o to, by samochody były wieczne, bo to dla producentów żaden interes, ale żeby zaczęły się psuć w odpowiednim czasie i aby koszty ich obsługi zachęcały do regularnej wymiany starych modeli na nowsze. Wypracowano zatem cały katalog sposobów, na które, szczególnie w Polsce, znaleziono jeszcze bogatszy wachlarz kontrsposobów.
Sposób 1: łączenie w całość - Zamiast sprzedawać malutki element, który się łatwo psuje i równie łatwo się wytwarza (także przez producentów zamienników), zaczęto łączyć wiele elementów w jeden. Robią to firmy, które jeszcze do niedawna słynęły z przemyślanych, łatwo naprawialnych konstrukcji.
Przykładowo Mercedes klasy A: przepływomierz (malutki i niedrogi czujnik „liczący” ilość powietrza zasysanego przez silnik) zintegrowano z kosztownym sterownikiem silnika i zatopiono w plastikowej obudowie. A gdzie umieścić delikatną elektronikę? Najlepiej na drgającym, gorącym silniku! Jeśli się zepsuje, o co nietrudno, właściciel, który się zgłosi do firmowego serwisu, zapłaci kilka tys. zł za wymianę całego podzespołu. Jeżeli wykaże się czujnością, uda się do warsztatu „złotej rączki”, gdzie uszkodzony element mechanik wydłubie, wymieni na podobny i całość sklei lub na powrót zgrzeje, co pozwoli mu zarobić 1,5 tys. zł, a klientowi zaoszczędzić 3,5 tys. zł.
Niektóre elektroniczne części skutecznie zabezpiecza się przed tanią naprawą poza firmowym serwisem. Przykład (znów ten Mercedes!): automatyczna przekładnia do klasy A ma w środku malutki sterownik połączony z elementem wykonawczym. Jeśli się zepsuje, należy zamówić odpowiedni (tylko w sklepie firmowym) – dopasowany do numeru nadwozia. Zestaw przychodzi do sklepu albo „pusty”, albo już z oprogramowaniem. Jeśli jest „załadowany” (droższy), można go po prostu założyć. Jeśli nie, w ASO dograją program. Tak czy inaczej – zapłacisz za naprawę 4 tys. zł!
O ile jeszcze mechaniczne awarie przekładni naprawia się łatwo poza autoryzowanym serwisem, co pozwala uniknąć kupna nowej skrzyni (kosztuje majątek!), o tyle z tego typu elektroniką jest problem. Wielu producentów pojazdów z automatycznymi lub zautomatyzowanymi przekładniami chowa w nich zawodną elektronikę. Nie dałoby się takich rzeczy uprościć, podzielić i sprawić, by naprawa np. kilkuletniego Opla Corsy kosztowała mniej niż połowę wartości auta?
Albo turbosprężarka połączona z kolektorem wydechowym w silniku Forda 1.8 TDCi: jej cena jest prawie dwa razy wyższa niż turbiny, którą można odkręcić i zachować stary kolektor. Nie dało się zrobić dwóch elementów zamiast jednego?
Można zrozumieć – ze względu na koszty produkcji – konieczność montażu modułowego w fabryce, jednak brak dostępu do niektórych drobnych elementów jako części zamiennych trzeba tłumaczyć wyłącznie próbą wyłudzenia pieniędzy za rozbudowane podzespoły. W tym miejscu warto „wyróżnić” firmę Opel, która w specjalny sposób traktuje użytkowników kilkuletnich aut tej marki. Np. czujnik położenia przepustnicy do Vectry C 2.2 DTI, rzecz zawodna, ale prościutka w budowie i tania w produkcji (wartość – najwyżej 20 zł), sprzedawana jest od jakiegoś czasu wraz z całym korpusem przepustnicy.
Koszt bez wymiany: prawie 1800 zł! A przecież sam czujnik – wart, jak wspomniano, ok. 20 zł (użytkownicy wspominają z rozrzewnieniem wstrzymaną przez wytwórcę tej części sprzedaż samych czujników po 500 zł!) – daje się wymontować i z powrotem założyć. Obecnie nie ma innego wyjścia: trzeba iść do Opla.
Sposób 2: niech się zgniecie! - Jeśli coś zniszczy się w wyniku wypadku lub choćby drobnej stłuczki, nie wolno za to winić producenta! „Trzeba było nie rozbijać” – powie inżynier, ale nie przyzna, że coraz częściej auta są z premedytacją konstruowane w taki sposób, aby kolizje powodowały jak największe straty. Dlatego drogie rzeczy trafiają do przestrzeni pomiędzy przednimi błotnikami a plastikowym nadkolem albo we wnękę pod zderzakiem.
W niektórych modelach Opla Astry lub w Fordach Focusach w miejscu najbardziej narażonym na zgniecenie pochowane są sterowniki silnika. W Focusie wykorzystano też drugi błotnik – tam znajduje się elektryczna pompa wspomagania kierownicy. Niewielki „dzwon” spowoduje uszkodzenie zderzaka, błotnika, reflektora, komputera silnika i, jak dobrze pójdzie, także wiązki elektrycznej. To wystarczy, aby wysłać na złom prawie nowe auto.
Sposób 3: nietypowe śruby - Jakie techniczne uzasadnienie ma stosowanie śrub z nietypowym łbem, do których nie pasuje żaden z kluczy dostępnych w wolnej sprzedaży? Żadne! Ma to jednak sens ekonomiczny. Użytkownik nie naprawi samochodu sam, choćby nawet wiedział, jak się to robi. Warsztat, który trafi na taką przeszkodę, nie poradzi sobie z problemem, jeśli nie kupi (oczywiście, dostępnego w ASO) specjalnego klucza, który kosztuje o wiele więcej niż podobne narzędzie służące do odkręcania typowych śrub. Nie każdemu się to opłaca.
Na szczęście w polskich warsztatach dorabia się klucze do śrub niewymiarowych. Specjalne narzędzia „gubią się” też w warsztatach autoryzowanych.
Niektóre prywatne warsztaty kupują też oryginalne przyrządy. W przypadku większości aut, na które kończy się gwarancja, niezależne serwisy są już w pełni przygotowane na ich przyjęcie, choć oczywiście to przygotowanie generuje koszty, które potem dolicza się klientom do rachunku. Dlaczego np. w nowej Octavii śruba chroniąca dostęp do łożysk tylnych piast ma kształt podobny do zwykłego „torksa”, ale jeden rozmiar jest ciut za duży, a kolejny o włos za mały? Nawet rozmiar calowy nie pasuje!
Mechanicy bez narzędzi radzą sobie: „powiększają” mniejszy klucz blaszką z puszki od piwa, a z czasem dorabiają specjalne klucze. Puszka od piwa nie pomoże jednak przy bardziej skomplikowanych naprawach, jak choćby wymiana paska rozrządu w silniku 2.0 TDI 16V w VW Passacie. Ta rutynowa na pozór czynność wymaga użycia sześciu specjalnych narzędzi, a sama instrukcja serwisowa po czterech zdaniach zniechęci 80 proc. mechaników. Komfort pracy na podstawie własnego doświadczenia poprawia fakt, że naprawia się nie swoje, a cudze auto, a operację – rzeczywiście dość skomplikowaną – tak się wyceni, że wynagrodzi to wszelki trud.
Gdzie te czasy, gdy średnio wprawny, domorosły mechanik potrafiący odczytać znaki na kole pasowym mógł wymienić pasek rozrządu pod domem?
Sposób 4: brak dostępu - Na taśmie montażowej samochody składa się z modułów. Im są one większe, tym praca idzie szybciej i ryzyko, że niedoświadczony robotnik coś zepsuje, staje się mniejsze. O ile jednak kiedyś każdy konstruktor brał pod uwagę, że wszystko się psuje, i myślał, czy uda się narażone na usterki części łatwo wymienić, o tyle teraz często bierze górę kwestia: czy można to łatwo złożyć w fabryce? Efekty? Żeby wymienić rozrusznik, pompę wody lub alternator (znów kłania się Mercedes klasy A), często najlepiej wyjąć silnik. Z tych samych względów w wielu samochodach wymienia się paski osprzętu i inne części eksploatacyjne „na zapas” przy okazji innych napraw. Wiadomo: najdrożej kosztuje robocizna. Ale tak czy inaczej, zapobiegliwość użytkowników też nie jest tania.
Sposób 5: elektronika i komplikacje - Żeby zbudować jeszcze szybsze, jeszcze bardziej komfortowe, oszczędne, a jednocześnie bardziej wysilone konstrukcje, auta „faszeruje się” wyrafinowaną, lecz niestety nietrwałą technologią. Winni są po części klienci oczekujący cudów, winni jesteśmy my, gdy punktujemy każdy niedopracowany detal. Wymagajmy jednak także trwałości! A tymczasem diesle, dawniej prawie niezniszczalne, dziś po kilkudziesięciu tys. km „padają” na dwumasowe koła zamachowe, które są traktowane przez producentów jako elementy eksploatacyjne, choć nimi nie są.
Naprawa rozlatujących się sprzęgieł to wydatek nawet kilku tys. zł. Należałoby albo lepiej przemyśleć to rozwiązanie, albo przynajmniej zapewnić dostęp do tanich części zamiennych. Tymczasem tylko producenci zamienników proponują opcje zastępcze o zupełnie innej konstrukcji, które jednak obniżają komfort i niszczą skrzynie biegów.
Podobnie nietrwałe są wtryskiwacze dawkujące paliwo kilkakrotnie w ciągu jednego obrotu wału korbowego, czyli wykonujące nawet 20-30 tys. operacji na minutę pracy! To zapewnia jedwabistą pracę wysilonego diesla, ale musi się psuć! Dla producenta ważne, aby wtryskiwacze dotrwały choć do końca gwarancji. Tymczasem coraz częściej się to nie udaje! Niektórzy wytwórcy mają obecnie wielki kłopot: co zrobić z dziesiątkami tysięcy zepsutych aut? Za kilka lat ten sam problem sprawi, że mało zużyte luksusowe auta każdy będzie mógł kupić za bezcen.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że już dziś niektórzy producenci aut nie sprzedają oprogramowania do nich na płytach CD, lecz jedynie zapewniają dostęp online warsztatom, które wykupią licencję. Tak jest szybciej, aktualniej i... drożej!
Sposób 6: rozmnażanie wersji - Coraz częściej elementy, które dawniej każdy mógł sobie dobrać na szrocie, są – bez fachowej pomocy – niedobieralne. W jednym modelu występują różne rozwiązania w tym samym podzespole, i to nawet w samochodach z tego samego roku i z takim samym silnikiem.
Nie bez powodu niektórzy producenci wymalowują farbą kod pod maską aut, np. na kielichu kolumny resorującej. Ten kod może być potrzebny podczas zamawiania części, gdy sam numer nadwozia (specjalność np. pojazdów koncernu PSA) nie wystarczy. Co się stanie, jeśli kod został zamalowany? Pozostaje przed zamówieniem części wymontować starą, aby mieć ją na porównanie. To kłopot, ale nie dla producenta.
Co z tego, że naprawa skrzyni biegów małego kilkuletniego autka kosztuje 10 tys. zł, podczas gdy jest ono warte 20 tys. zł? Nie chcesz, nie naprawiaj! Na razie zwykle udaje się znaleźć niezależne warsztaty oferujące tańsze i lepsze rozwiązania. Tylko jak długo jeszcze takie warsztaty będą nadążać za „technologią utrudniania napraw”? Odpowiedź na to pytanie jest warta dużo pieniędzy.
Całość zerżnięta z:
Tutaj