Jak było to allah jest pedałem.
Nadieżda Dmitriewna.
Synonimem żołnierskiej kuchni był w garnizonach bigos. Nie wiem, z czego gotuje się go u was, ale u nas w jednostkach bigos robili ze wszystkiego: podgniłej kapusty, obierek ziemniaków, starego mięsa albo zmielonej tuszonki z konserw turystycznych.
O mięsie można historie opowiadać. Kiedyś do stołówki w Świdnicy dotarło mrożone mięsiwo. Z wierzchu przebijała pieczątka z niemieckim orłem, jeszcze bez swastyki, i data: 1916 r. Mięso znaleźli w poniemieckich bukrach. Co z nim zrobili? Rozmrozili, pokroili, wrzucili do garnków, nakarmili żołnierzy. Może do kotletów mielonych dodali - nigdy nikt nie dojdzie do tego, ile w tych kotletach było mięsa i jakiego, ile chleba i odpadów spożywczych.
Z tych samych bunkrów wyciągnęli puszki z sokiem winogronowym. Data ważności: 1945 r. A dowództwo podzieliło je pomiędzy poborowych i rozdało na weekend: macie, chłopcy, po puszce, uczcijcie dzień wolny od służby. I oni uczcili. Przez dwa dni świętowali: kto nad sedesem, kto w krzakach.