Kolejna małpa okrada sklep
"Rodzina" dobrze ją wyszkoliła......
Piękne, błotniste, lutowe popołudnie. Gdzie spędzić taki uroczy, ufajdany błotem pośniegowym dzień, jak nie w plenerze, pijąc z paczką znajomych w miejscu, które było w naszym mieście przez lata symbolem klęski deweloperskiej, czyli opuszczonym i niedokończonym budynku, który miał kiedyś być małym blokiem mieszkalnym. Z racji tego, że betonowe schronienie mieściło się prawie w centrum miasta, do sklepu mieliśmy przepysznie blisko, więc nie targaliśmy ze sobą tobołów przywodzących na myśl schludnych i pracowitych ludzi z grupy etnicznej indyjskiego pochodzenia, a rozsianych po całej Europie z misją podnoszenia lokalnego PKB i krzewienia postaw obywatelskich.
Długo nie czekaliśmy, aż stało się to, co było wiadome od początku. Patrząc jak ostatni z nas dopija swój ostatni łyk, w głowach szumiało nam zgodnie hasło, które jest nieodłączną częścią większości spotkań towarzyskich – brakło. Z racji tego, że opcja nie uchlania się nie wchodziła w grę, do szczęścia potrzebny był sklep. I był, najbliższa i najcudowniejsza nasza swojska, portugalska Biedronka, do której poszliśmy tak jak staliśmy, we czterech.
Chodzę szybko, przez drzwi też więc z buta wjeżdżam jako pierwszy i już widzę półki pełne wódy, gdy jednocześnie za mną usłyszałem krzyk. Niespiesznie, pełen dobrego etylowego humoru i luzu odwracam się, żeby zobaczyć jak na podłodze leży szarobury człowiek, a na nim mój przyjaciel, przygniatający go kolanem.
Czekoladki kradli! Dzwońcie na policję! – Mocno zdezorientowana kasjerka po kilku sekundach szczęśliwie zajarzyła, jakie polecenie właśnie dostała. Fakt, przy drzwiach wejściowych stały kartony z dość drogimi bombonierkami. Po chwili ogarniania sytuacji zobaczyłem coś, co zburzyło mój misternie budowany wewnętrzny spokój i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem w szale spowodowanym strachem przed wytrzeźwieniem, nie dobiegliśmy przynajmniej do biednych dzielnic Paryża. Na tle bombonierek stał on. Tak, ewidentnie starał się wtopić w czekoladkowe tło, ale dłuższa chwila wpatrywania się potwierdziła, że oczy mam wciąż sprawne. Ni mniej, ni więcej, Piotrek – jak się potem okazało, znany miejskiej policji i sporemu procentowi populacji mojego miasta. Chociaż imię dla własnego spokojnego snu zmieniłem, to prawdziwe jest równie swojskie i polskie, również biblijne. Rdzenny afropolak, którego tata jak się niedawno dowiedziałem pochodzi z jakiegoś zachodnioafrykańskiego imperium (oczywiście nikt go nigdy na oczy nie widział, oprócz, jak się domyślam, mamy Piotrka) postanowił wraz ze swoim w 100% polskim, deptanym w tamtej chwili butem kolegą, pobawić się w Robina Hooda i zabrać plugawym, bogatym kapitalistom, a dać biednym, czyli sobie. Jak się potem przyznał, kradli, żeby mieć na wódę. Idiota, już mogli po prostu wódkę wynosić. No, tak czy siak, przyjechała policja i tu historia mogłaby się zakończyć, ale nie w nowoczesnym, europejskim kraju, gdzie przestępcy są traktowani przez bibułkę.
Bydło dobrze wie, że nic im w tym kraju ze strony prawa nie grozi. Piotrek zadziwiająco spokojnie sobie więc stał, krzycząc od czasu do czasu coś o rasizmie. Szczególnie przy stróżach (tfu) prawa. No dobra, może pytanie mojego drugiego kolegi, skierowane do policmajstra, czy może w Bambo przyjebać mandarynką nie było do końca na miejscu, ale wiadomo, nerwy, stres, alkohol, czekoladki. Kradzieje zostali spisani i… tyle. Szkoda za mała, poza tym jak pisałem, Piotrek jest znany miejscowej policji i już w niejednym radiowozie siedział. Niepocieszeni udaliśmy się w miasto, żeby w lokalu, pod dachem dokończyć wieczór. I prawie nam się udało. Nawet dalibyśmy radę się tego wieczoru srogo najebać, gdyby 300 metrów przed miejscem docelowym drogi nie zagrodził nam Piotrek ze swoim przydupasem. Błędem było kolejne dzwonienie na policję, ale człowiek młody, to głupi, myśli, że oni są od chronienia obywateli. Przyjechali w trakcie, gdy szarobury wygrażał się mojemu koledze, który deptał go w sklepie. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem czego się można po nich spodziewać, czy kosę wyjmie, czy co. Przyjechali tym razem nawet śledczy w nieoznakowanej skodzie. Przyjechali, spisali, do widzenia.
Dowiedzieliśmy się wtedy wielu ciekawych rzeczy, jak na przykład tego, że w zasadzie dopóki ktoś nie wbije we mnie noża, policja nic nie zrobi, bo nie ma do tego podstaw prawnych. Superowo bombowo, cywilizowany, bezpieczny kraj. Mądrzejsi o nowe doświadczenia, następnym razem naprawimy Piotrka po swojemu. Niestety wtedy próbowaliśmy nie zniżać się do ich poziomu i załatwić to w cywilizowany sposób. Po tym jednym razie, przekonałem się naocznie i na własnej skórze, że się nie da. Polska – Wild East. Piotrek często przewija się w miejskich opowiadaniach, bo dużo ludzi go zna. Ostatnio pobił księdza, co mnie zupełnie nie dziwi i jak tak mówią, to musiało tak być. Nieźle, jak na siedemnastolatka, o tak nietypowej w naszym kraju karnacji. Ale jest też inna część tej historii, od tamtej pory słyszałem już o dwóch przypadkach pobicia go, generalnie nie ma za wielu kolegów. Natomiast jego towarzysza „OCoCiChodziPrzecieżTwojegoNieKradnę” już nigdy potem nie widziałem. Policja nadal jest bezradna. Piotrek nadal jest czarny.