Mimo wszystko nie czuję się na takiego mordercę [..] Artykuł
Mimo wszystko nie czuję się na takiego mordercę, który dostaje dożywocie
Tekst opublikowany w „Dużym Formacie” 1 września 2008 r.
Myślałam, że dziś będę miała widzenie. Ale dzieci nie przyszły. A tu się czeka. Na list, jakąś informację. Jest ciężko. Ale nawet tu, w tym miejscu, nikt nie powie mi, że jestem niedobra. Staram się pomagać ludziom. Dzwoniłam w środku nocy na klapę, po oddziałową, że krew się leje. Dwa i pół miesiąca pilnowałam dziewczyny, która miała dwie próby samobójcze.
Teraz na celi jest nas cztery. Ogólnie to staram się nie pyskować. Jest spokojnie. Wcześniej były złe uwagi pod moim adresem, złe słowa. To jest mój pierwszy wywiad. Boję się. Czytam te artykuły o mnie. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo drażliwy temat dla ludzi. Ja tutaj nic nie mówię. Nawet kiedy, jak dziś, któraś z dziewczyn puści pod celą do mnie: "Jak tam, Beczka?".
Dzieciństwo spędziłam w Czerniejowie pod Lublinem. Ojciec był stolarzem, teraz po wylewie, jest bardzo chory. Dlatego nie mógł zeznawać przed sądem. Mama pracowała w zakładach mięsnych jako pracownik fizyczny. Kiedy miałam 15 lat, wracaliśmy akurat z pasterki, był stan wojenny. I w mamę wjechał wojskowy samochód. Widziałam, jak przygniótł ją do drzewa.
Ojciec był dobrym ojcem, ale po śmierci mamy uderzył w alkohol. Cały dom był na mojej głowie. Musiałam zająć się młodszymi braćmi. A wiadomo, jak to dziecko, coś nabroi, nogę rozbije. Chodziłam na wywiadówki do chłopaków, ubierałam ich. Sama jeszcze kończyłam liceum ekonomiczne w Lublinie. Jak ojciec chciał się ożenić, bracia powiedzieli, że jak tak, to oni idą do mnie. Nie chcą drugiej mamy. No i ojciec się nie ożenił.
Czasu dla siebie nie miałam prawie w ogóle. Jak już był, to gdzieś tam na szydełku robiłam. W średniej szkole bardzo lubiłam chodzić do teatru. Czasem w soboty jeździliśmy z klasą do Warszawy, na "Zemstę", na "Romeo i Julię". Po szkole nie poszłam wyżej, tylko do pracy. Czasy były ciężkie. Pracowałam w obuwniczym jako sprzedawca, po roku czasu jako kasjerka, w sumie 11 lat.
Andrzej mieszkał w tej samej wsi co i ja. Poznałam go, gdy miałam 17 lat. Gdzieś z koleżankami byłam i chyba to jakoś tak było. Bo ja na dyskoteki i zabawy nie chodziłam. Podobał mi się. Ciemny szatyn. Był przystojny, grzeczny, znaczy dla mnie. Kochałam go. A ja wiem za co? Może dawał poczucie bezpieczeństwa? Wychowywałam się w niepełnej rodzinie. A on ciągle był przy mnie. Przed ślubem chodziliśmy ze sobą prawie pięć lat. Był moim pierwszym chłopakiem. Po ślubie zamieszkaliśmy w Lublinie. W bloku przy ul. Sympatycznej.
Teściowa od początku, od dnia ślubu, mnie nie lubiła. Za mądra może uważała, że jestem? Bo jeżeli chodzi o to, że oni byli bogaci, a ja biedna, to oni mieli stary budynek mieszkalny i do tego pięć hektarów pola. Po ślubie on wziął dwa garnitury, dwie koszule i przyjechał do mnie. To był jego majątek. Teściowa, jeżeli było jakieś niepowodzenie, kłótnia między mną a mężem, obwiniała zawsze mnie. Potrafiła mi w twarz napluć. A ja przy niej z szacunku nawet papierosa nie zapaliłam. Już nie żyje, niech jej ziemia lekką będzie.
Mąż nie interesował się domem, dziećmi. Pracował na gospodarstwie rodziców na wsi, do Lublina przyjeżdżał na noc. A jak nie wrócił dwie-trzy noce, to mówił, że spał u mamy. W domu był gościem.
Czwórka dzieci. Przychodził, kąpał się, jadł i kładł się spać. Pieniądze były często pretekstem do kłótni. Co ja kupowałam, to on nie widział, ale jeść to jadł. Dzieci były ubrane, najedzone. A jemu było mało i pytał, gdzie są pieniądze.
Były okresy: dzisiaj awantura, jutro się napił, nie wrócił trzy dni i dwa dni był dobrym ojcem. Nie krzyczał, nie wyżywał się. Wtedy jemu nie przeszkadzało nic. Taki był normalny. "Tiu, tiu, tiu", Jolka to, Jolka tamto. Siadł do stołu i zjadł z rodziną czy wyszedł z dziećmi na spacer. Nawet wziął odkurzacz i poodkurzał. A były momenty, jakby ktoś w nim siedział.
Urodził się Krzyś. A trzy lata po ślubie Tomek. Mąż coraz częściej nie wracał do domu. Twierdził, że spał u matki. Na Boże Narodzenie go nie było. Bałam się rozwodu, wiedziałam, jak to jest w niepełnej rodzinie.
Ciąża, miała urodzić się Agnieszka. Mąż już jej nie chciał. On już po drugim synu nie chciał mieć więcej dzieci, bo ma już dwóch chłopaków. A synowie to dla mężczyzny najważniejsze, prawda? Więc przy Agnieszce pytał: "Może usuniesz?". Powiedziałam, że nic nie usunę. Być może byłam silniejsza wtedy, bardziej odporna jeszcze na bicie, na ubliżanie. To właśnie po urodzeniu Agnieszki zostałam pierwszy raz pobita.
Byliśmy na komunii u rodziny w Czerniejowie i popił sobie. Jego brat stryjeczny odwiózł nas naszym "maluchem". Pozwoliłam mu, żeby jeszcze tym samochodem odwiózł matkę męża. O to auto wtedy chodziło. Że dałam obcemu facetowi. Mąż się wściekł. Zlał mnie pięściami i położył się spać. Nie wychodziłam potem z domu, bo oczy miałam podbite. Przepraszał. Powiedziałam, że wybaczyłam.
Może dla niego taka duża rodzina to było po prostu za dużo ludzi. On chciał być w centrum uwagi. Jako przystojny facet, zawsze zadbany. Bo żaden z sąsiadów nigdy nie powiedział, że on jest brudny, nieuprasowany. Zawsze na zewnątrz przykładna rodzina. Byłam zmuszona do tego, żeby on miał to wszystko.
Więc ciążę z czwartym dzieckiem, Anetą, ukryłam. To znaczy nic nie powiedziałam mężowi. No, bałam się.
Były szarpania, wyłamany parapet czy tam zlew w kuchni. Na zlewie była taka drewniana deska. Uderzył w nią, pękła. To jest mężczyzna metr osiemdziesiąt i dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi. I on przed wysokim sądem mówi, że ja go biłam? Dostałabym od niego tak, że bym zapomniała, jak się nazywam. Zrobił z siebie ofiarę w sądzie. Biednego bitego męża. Mówił, że nigdy mnie nie uderzył.
Pyta pan, czy da się ukryć ciążę. Ciężko. To znaczy ja nie robiłam tego w żaden szczególny sposób. Ubierałam się tak jak zawsze. Normalnie. Ja zawsze chodziłam w spódnicach. Dopiero tutaj wyszczuplałam. Jak teraz o tym myślę, jemu było wygodniej nie zauważyć tej ciąży. Skoro on zauważał ciążę Krzysia, Tomka, Agnieszki. I raptem nie zauważa Anety i pozostałych? Jego to po prostu nie interesowało.
On miał problem tylko taki, żeby o godzinie siódmej rano wyjść ubrany i wrócić o 21. O tym, że po raz czwarty zostanie ojcem, dowiedział się już w szpitalu. Brzuch mnie bolał, poprosiłam, żeby mnie odwiózł. Lekarz mu powiedział, że ma córkę. Na początku jej nie akceptował, pokochał dopiero potem.
Zaraz po zatrzymaniu otworzyłam się przed panią prokurator. Powiedziałam wszystko, jak było.
Ten strach, ta obawa przed mężem. To się tak wszystko napiętrzyło w tym 1992 roku. Nie potrafię teraz wyjaśnić nawet dlaczego. Przecież czwórkę dzieci wychowałam praktycznie sama. Nie pomogła mi mama, bo jej nie miałam. Teściowa tym bardziej. Znowu byłam w ciąży. Znowu bałam się tego bicia, co będzie, czego się czepi.
Łazienka jak łazienka w bloku. Trzy na trzy metry. Obok wejścia pralka automatyczna Polar. Nieobudowana wanna. Ściany bez płytek mieliśmy, lustro. W ścianie między łazienką a ubikacją był taki otwór na górze, także każdy, jak chciał, mógł zobaczyć, co się dzieje w środku.
To był kwiecień, dnia nie pamiętam. Męża nie było. Chłopcy w szkole, dziewczyny spały chyba.
Czy to rzeczywiście było tak, że postanowiłam, że donoszę je dziewięć miesięcy, a później zabiję? Nie, to nie było tak. Ja po prostu bałam się męża. Nie wiedziałam, co mam robić. Kiedy on tu był, siedział o, tu, w tym samym areszcie, to ja dalej się go bałam. Ten strach siedzi we mnie. Ja nie potrafię się tego pozbyć. Nosiłam to dziecko do momentu, kiedy się urodziło. Coś mnie pokierowało? Nie wiem.
Dostałam bóli. Zamknęłam się w łazience. Nalałam wody do wanny. Gdzieś tak do połowy łydek. Stanęłam i urodziłam. To był chłopiec. Dziecko wpadło do wody. Pępowinę przecięłam żyletką albo nożyczkami. Nie podwiązywałam (Jolanta K. płacze).
Ten moment, kiedy to się stało, co ja tam przeżywałam, tego nikt nie wie, tylko ja wiem. Żal, złość na samą siebie.
To znaczy, ja tak zeznałam, że nalałam wody, żeby dziecko, spadając do wanny, nie zaczęło krzyczeć, ale ja tak naprawdę nie wiem, dlaczego nalewałam wody. Może nie chciałam, żeby to dziecko sobie krzywdę zrobiło? Żeby amortyzacja była? Dziecko ruszało się w wodzie, ale bo i ja się poruszałam. Przecież stałam w tej wannie.
Łożysko to tak jakby drugi poród. Wyrzuciłam do toalety. Potem dziecko owinęłam w gazety, zapakowałam do reklamówki. Schowałam do zamrażarki. Były tam brokuły, brukselka, może jakieś owoce. Z naszej działki, po zimie jeszcze zostało. Krwi w wannie było dużo. Jak przy każdym porodzie. Posprzątałam.
Chłopcy mieli wtedy po kilka lat, dziewczynki były maleńkie, to jak mogły coś zauważyć? Nie mogłam sobie poradzić z tym, co zrobiłam. Uciekłam w pracę. Między ludzi.
Jak pracowałam w Aldiku, mąż pobił mnie tak, że poszedł do lekarza i sam załatwił mi zwolnienie, na miesiąc czasu. Potem wymówili mi umowę, bo byłam na okresie próbnym. Ja w ogóle lubię pracować z ludźmi i może dlatego, że tyle pracowałam, przetrwałam. I ludzie mnie lubili.
Mąż na wsi, w Czerniejowie, wtedy prowadził pieczarkarnię.
Wyzywał: "Kurwo. Szmato. Dziwko". Ja byłam zawsze w domu. Musiałam być. Nie wyszłam na pięć minut, nie mówiąc, gdzie idę. Nie zostawiałam dzieci samopas, że poszłam do koleżanki. Ale on dziecka nigdy nie uderzył. Nigdy. Kiedyś rzucił we mnie stołkiem dębowym. Jakbym nogą nie zasłoniła, toby Agnieszkę uderzył. Bo dzieci zawsze, jak były awantury, przychodziły. Miałam zawsze wrażenie, że jemu dać było jeszcze pół szklanki alkoholu, to on by wypił to i padł. A gdy on był taki niedopity, szukał zaczepki. Łapał nóż do ręki. Mówił: "Zabiję cię, kurwo!". Nawet jak pyłku nie było na stole, to jemu zawsze coś się nie podobało. Leciały w nocy półregały ze szkłem. Uważa pan, że w bloku sąsiedzi nie słyszeli? Słyszeli. Sąsiadka z naprzeciwka złego słowa potem o nas nie powiedziała. Nie oskarżała mnie, nie oskarżała jego. Mam wrażenie, że chciała to wypośrodkować.
Zeznawała też pani Basia, księgowa, która prowadziła dokumentację sklepu w Lublinie, który mąż prowadził z bratem. Że widziała mnie pobitą, posiniaczoną, że spałam u niej w nocy. Rodzina męża zrobiła z niej oszusta, że kłamie.
Ja nigdy się do nikogo nie skarżyłam. Nawet jak byłam pobita. Pani Basi nawet nie chciałam nic mówić. Ciągnęła ze mnie. Nigdy nie wezwałam policji. A cóż ta policja pomoże? Ja ją wezwę, a on za trzy dni zrobi to samo. Jak kiedyś powiedziałam, że zadzwonię po policję, to wyrwał kabel od telefonu.
Poskarżyłam się raz księdzu, że już nie daję rady. Że mąż się mnie czepia, sam nie wie o co, pije, bije. A ja staram się robić to, co on każe. Ksiądz powiedział, że chyba ja jestem niedobrą kobietą, skoro mąż tak o mnie mówi.
Kiedyś poszłam do lekarza, bo miałam pęcherze na piersi. Pobił mnie mąż i zrobiły mi się takie jakby pryszcze. Bo to ciało miękkie. Ale lekarzowi o tym nie powiedziałam. A co miałam zrobić? Mój najstarszy syn i syn pani doktor do jednej klasy chodzili. Miałam powiedzieć tej lekarz, człowiekowi na poziomie: "Zrobi mi pani obdukcję?".
Wiedziałam, że on więcej dzieci nie chce. Pytałam go: A jeżeli będę w ciąży, to co? Co mam zrobić z dzieckiem? - Rób, co chcesz - odpowiadał. - Najlepiej wyrzuć na śmiecie, jak obierki.
Kiedyś widocznie zwrócił uwagę, że jestem grubsza. Wszedł do kuchni, złapał mnie za ramiona, odkręcił i uderzył w brzuch: "Co? Znowu, kurwo, zaskoczyłaś". No to chyba mógł się orientować, że jestem w ciąży, prawda?
Środki antykoncepcyjne? No, myślałam o tym, ale... praca, dzieci, praca, dzieci. Człowiek niby myślał, ale nic nie robił w tym kierunku. Nie, jego to w ogóle nie obchodziło. Prezerwatywy proponowałam, ale nie kupowałam. On przecież też miał do tego dostęp, jeździł po hurtowniach. Mówił, że to jest niewygodne i on gumy nie będzie zakładał. Bardzo dawno temu byłam raz u ginekologa. Żeby spiralę założyć. Ale powiedział, że najpierw trzeba się odchudzić, no i zapłacić.
A jak ja nie chciałam, to mąż wyzywał mnie, że ja jestem stworzona do tego. "Jesteś od tego, żeby mi lizać...".
To było w 1994 roku, styczeń chyba. Poczułam boleści. Wydaje mi się, że było podobnie jak za pierwszym razem. Ale ja nie potrafię tego przywołać teraz, po takim okresie. To nie było to, że ja myślałam: pójdę do łazienki i zrobię tak samo. To był lęk, co będzie, jak mąż wróci.
Chyba nie zdawałam sobie sprawy, co się dzieje ze mną. Bo przecież wcześniej ja każdemu pomagałam. Choćby siostrze męża. Jej synek to był taki rozrabiaka. Jak trzeba było z nim jechać do szpitala, to najpierw zadzwoniła do Joli. Bo Jola pomogła, wszędzie się wkręciła, wszystko załatwiła. Miałam znajomą w szpitalu na Chodźki. Ja w ogóle kocham dzieci. Fakt, że dzieci męża siostry się bały mnie, bo ja krzyczałam, że jeżdżą po ulicy. Ale to tylko dla ich dobra, żeby je samochód nie przejechał. Ale jak była jakaś tragedia, to mówię panu, każdy leciał do mnie.
Bóle złapały mnie rano. Byłam sama w domu. Nalałam wody. Tak, zeznałam, że przygotowałam watę i podpaski. Biegli uznali, że te noworodki, które rodziłam, oddychałyby samodzielnie. Skoro czwórkę dzieci urodziłam zdrowych, to chyba te mogły być zdrowe i żywe. Ale ja nie jestem pewna. Nie płakały. Poruszały się. Ale nie wiem, czy to ja wodą ich poruszałam, czy one się poruszały.
To był chłopiec. Miałam wrażenie, że się patrzy na mnie, a ja nie wiedziałam, co mam dalej robić (Jolanta K. płacze).
Kiedy poszłam na chwilę do kuchni, zadzwonił telefon, odebrałam, ale nie pamiętam, kto dzwonił. Dziecko włożyłam do zamrażarki. Była używana cały czas. Żywność wyżej, one na dnie.
Wiedziałam, że dzieci do zamrażarki nie zajrzą. One były wychowane. Wiedziały, że tam nie wolno, bo się rozmraża. A lodówkę jak się otwiera, to trzeba szybko zamykać. Kiedyś policja przeszukała nasze mieszkanie. Szukali jakichś części samochodowych, które to niby brat pochował u mnie. Nie znaleźli niczego. W tym czasie ja byłam w pracy. Był mąż i dzieci. Z zamrażarki wszystkie rzeczy były wyjęte do misek. A potem włożone z powrotem. Dzieci, które urodziłam w łazience, nie zauważyli.
Najgorszy to był ten okres, gdy wiedziałam, że tam tyle tych noworodków już jest. Nie potrafiłam spać, każdy stukot, każdy pukot mnie budził. A bałam się komukolwiek o tym powiedzieć.
Miałam ochotę, żeby mnie ktoś zamknął w czarnej skrzynce, żebym nie widziała otoczenia (Jolanta K. płacze). Miałam dosyć bicia, ubliżania, traktowania mnie jak najgorszego śmiecia. On sprawił to, że ja się tak czułam. Mam wrażenie, że wyprał mi cały mózg od środka. I przestałam być człowiekiem.
Trzecie dziecko - 1998 rok, miesiąca nie pamiętam - urodziłam wieczorem. Wszyscy byli w domu. Mąż położył się spać. Zamknęłam się w łazience. Potem to dziecko, dziewczynka, przez noc leżało pod wanną, w misce. Bo zamrażarka była w spiżarce. Żeby się tam dostać, musiałabym przejść przez pokój, gdzie spał mąż. Bałam się, że może się obudzić i zapytać, co niosę. Poszłam spać do pokoju dzieci. Wstałam rano. Mąż pojechał. Dzieci poszły do szkoły. A ja wzięłam i zaniosłam... Ten ostatni poród był chyba najtrudniejszy. Bo wszyscy byli w domu.
Nie... W 1998 roku to jednak było rano. Bo pamiętam, że potem zadzwoniłam do bratowej do naszego sklepu i powiedziałam, że nie przyjdę, żeby zastąpiła mnie po południu. Więc to drugi poród był, kiedy wszyscy byli w domu, w nocy. Mylą mi się te daty. Ja jestem tu pięć lat. W tym miejscu człowiek wariuje, gubi się w myślach. Ja wiem, że zeznałam, że przygniatałam dzieci ręką w wannie, żeby się utopiły, ale ja nie wiem, czy przygniatałam. Ja po prostu kładłam rękę na pleckach, a dzieci były zanurzone. Problemów zdrowotnych po tych porodach nigdy nie miałam.
Nie chciałam się ich pozbyć. Przecież to były moje dzieci, które nosiłam przez dziewięć miesięcy. To nie jest paczka zapałek, którą można wyrzucić. To był żywy człowiek, który żyłby do tej pory. Ja zdawałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Ciężko mi było wziąć to i wyrzucić.
Otwierałam zamrażarkę. Oglądałam te pakunki. Przez to później ciśnienie zaczęło mi dokuczać, problemy z sercem. Zżerały mnie po prostu nerwy. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Potem już ich nie oglądałam. Mam żal do siebie, do męża.
Wyprowadziliśmy się z ulicy Sympatycznej w Lublinie. Mąż twierdził, że to dlatego, że nie płaciłam czynszu? To on mi nie kazał. Nie dawał pieniędzy. Bo mówił, że to nie jego mieszkanie. Sklep w Lublinie upadł. Dom na wsi, w Czerniejowie, na działce jego ojca, był prawie gotowy. Podczas przeprowadzki te dzieci były w dużym białym plastikowym pojemniku, który mąż wiózł na przyczepie ciągnika. Potem włożyłam je do zamrażarki w piwnicy. Potem, kilka miesięcy przed zatrzymaniem, przełożyłam do beczki. Sprzątałam zamrażarkę, bo była już pusta. Beczka była zakręcana, czysta. Stała w piwnicy. W lipcu mąż malował sklep. Wyciągnął tę beczkę, kazał mi ją umyć i pojechał. Nie zaglądał do środka. Wyrzucił przed dom i pojechał. Jak sprzątałam piwnicę, schodziłam do niej, nie było nic czuć.
Już nie dawałam rady. Człowiek wracał do domu i tylko myślał, kiedy coś na niego spadnie.
Czasem bił nawet trzy razy w tygodniu. Bez przyczyny.
Tak, zdarzało się, że pod naszym sklepem na wsi piłam alkohol z klientami. Przeprosiłam rodzinę.
To nieprawda, że sprzedałam w lombardzie złoty łańcuszek córki. Ten, co sprzedałam, był z zawieszką, a córki z Matką Boską. Nie miałam wtedy pieniędzy. Zabrał mi klucze do sklepu, pobił. Poszłam na jedną noc do znajomych. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Później też uciekałam.
O czwartej rano kiedyś przyszłam zziębnięta do Basi, tej naszej dawnej księgowej, co mieszkała w Lublinie. Bo uciekłam z domu. Zimno było strasznie. Poszłam na przystanek w Czerniejowie. Tam mnie znalazł mąż. Nadszedł jakiś mężczyzna. "Co robisz? Zabijesz kobietę!". Mąż kazał mu spierdalać. Uciekł. A on mnie przejechał po przystanku.
Gdy budowaliśmy dom w Czerniejowie, ja wstawałam o czwartej, gotowałam obiady i woziłam samochodem, dla robotników. Mówił do mnie: - Nie ma tu dla ciebie miejsca, to jest moje. Idź do obory, a jak nie, to do tatusia. Wyganiał. Jak mi się udało złapać klucze od samochodu, to tam spałam.
Kiedyś był listopad. Zimno. Syn wyrzucił mi koc przez okno. Bał się otworzyć. Mąż zasunął drzwi, pijany zasnął. A teraz udaje, że on nie pił?
Nikt nie bierze pod uwagę, że jak ktoś znika, to znika nie dlatego, że taka jest jego wola. Ja już miałam dość. Kilka dni wcześniej, zanim dziewczynki znalazły tę beczkę w piwnicy, wyjechałam.
Nie dałam rady wytrzymać tych awantur. Spałam w kuchni, on w pokoju. Obudził mnie rano. Kazał mi wstać i pójść tam do niego. Ja nie chciałam. Poszłam do łazienki. Zaczął mnie szarpać do pokoju. Chciał seksu. Podarł na mnie szlafrok. Krzyk obudził dzieci. Zeszły dziewczynki i kazały mu się uspokoić, bo jest Matki Boskiej i chcą się wyspać. Nie pamiętam dokładnie, jakie to święto. Czerwona kartka w kalendarzu była.
Poszedł do siebie, zamknął drzwi, wcześniej powiedział do mnie: "Jeszcze z tobą nie skończyłem". Znęcał się nade mną cały dzień. Gdzieś jechał, wracał i ciągle szukał zaczepki. Miałam dość. Powiedział, że jedzie do sklepu "Jak wrócę, to, kurwo, porozmawiamy". A wiedziałam, że nikogo nie ma w domu. Powiedziałam, że jadę do koleżanki. A byłam w Lublinie, u takiego znajomego. Normalny człowiek. Nie krzyczał, nie bił. Mieszkałam u niego przez ten czas, jak mnie policja szukała. Bo wtedy, w sierpniu, chciałam wrócić do domu po kilku dniach, we wtorek. I we wtorek się dowiedziałam z mediów, że dzieci znalazły tę beczkę. Nie spodziewałam się tego. Gdzie? Trzy czy cztery dni wcześniej sprzątane było wszędzie, nawet i ta piwnica - i dziewczynki wynoszą beczkę?!
Z adwokatem z urzędu spotkałam się pierwszy raz gdzieś dwa miesiące po zatrzymaniu. Przy wizji lokalnej. Dopiero po tym, jak dostałam dożywocie, brat wynajął mi adwokata.
Nie ma dla mnie sprawiedliwej kary. Ja wiem, co zrobiłam.
Mimo wszystko nie czuję się na takiego mordercę, który dostaje dożywocie czy nawet 25 lat. Bo moje małżeństwo było gorsze niż to więzienie. To nie ja zabiłam. To mąż zabił. Tym ciągłym upokarzaniem mnie. Znęcaniem się nade mną. Tym mówieniem ciągle do mnie, że jestem wariatką, że powinnam się leczyć, że powinnam pójść się modlić. Że jestem chora psychicznie.
Myślę o tych dzieciach, które rodziłam w domu. Nie nadałam im imion. Porównuję do swoich chłopaków i dziewczynek. Zawsze byłam dumna z moich dzieci. Były grzeczne, umiały sobie poradzić w życiu. Nauczyłam ich wszystkiego. Najstarsi, chłopcy, nie palili, nie pili. Nie miałam z nimi problemu z narkotykami. Dziewczynki dobrze się uczyły. Najmłodsza, małe dziecko, potrafiła przyjeżdżać do naszego sklepu i układać towar na półkach. To chyba ich dobrze wychowałam mimo tego, że w domu były awantury? I on teraz, gdy dochodzi do rozprawy, ciągnie dzieci za sobą? A gdzie był, jak były małe? Wtedy mu nie były potrzebne? A teraz do obrony w sądzie? On stał się "dobrym ojcem" po dwóch latach siedzenia w areszcie. Kiedy wyszedł i wtedy dzieci zobaczyły, że mają ojca, bo nie mają już matki. Nie wiem, może źle myślę, rzeczywiście już jestem głupia, chociaż ostatnio psychiatrzy stwierdzili, że mam wysoki stopień inteligencji.
Dzieci przychodzą rzadko. Nigdy o tych noworodkach nie rozmawiamy. Do tej pory nie zapytały o to. Ale może lżej byłoby mi, gdyby zapytały. Może jakby spytały, wiedziałabym, co odpowiedzieć. Bo teraz nie wiem.
Nie zapytały też, jak się czuję z tym, że dostałam dożywocie, czy potem 25 lat. Ja nie wymuszam na nich tego, żeby mi wybaczyli, tylko żeby zrozumieli. Przecież oni wiedzą, co się działo.
Piszę listy, nie odpisują. Nie mówię, że w ogóle nie piszą, ale tylko od czasu do czasu. Raz na dwa-trzy miesiące. Albo przyjdzie kartka - pozdrowienia z Zakopanego i tyle. W listach piszą krótko: "pozdrowienia", "wszystko w porządku", "w szkole w porządku", "zdrowi jesteśmy". Podpisane "dzieci", bez imion. Nagłówek "cześć", ale nie "mamo".
Najstarszy wyjechał za granicę, od tamtej pory nie miałam z nim kontaktu. Brał ślub, jak ja już byłam tutaj. Nikt mnie nie poinformował. Ja też jakieś tam uczucia mam. Bardzo chciałabym zobaczyć wnuczka.
Nie przeraziło mnie, że znaleźli tę beczkę. Mnie lżej się zrobiło, że w końcu ten mój koszmar się skończy. Tylko przeraziła mnie liczba dzieci. Bo ja byłam przekonana, że tam jest troje. Nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że w tej wannie urodziłam pięcioro.
Od autora:
W marcu 2006 roku Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Jolantę K. za zabójstwo pięciorga noworodków na dożywocie. Jej mąż, Andrzej K., został uniewinniony od zarzutu nakłaniania do tych zbrodni. Od wyroku odwołał się obrońca Jolanty K. oraz prokuratura, która domagała się skazania Andrzeja K. Wyrok sądu niższej instancji zakwestionował też sąd apelacyjny. Sprawa wróciła na wokandę.
W lipcu przed Sądem Okręgowym w Lublinie zapadł kolejny wyrok. Jolanta K. została skazana na 25 lat pozbawienia wolności, najwyższą karę, jaką mogła w tej sprawie otrzymać (w poprzednim procesie skazanie jej na dożywocie było błędem). Andrzej K. został uniewinniony. Sąd uznał, że mógł nie wiedzieć o pięciu ciążach żony, z których dzieci zabiła. Apelację od wyroku złożył obrońca Jolanty K., a także prokuratura, która wciąż domaga się skazania Andrzeja K. Przed czterema laty sąd zawiesił jego sprawę o znęcanie się nad żoną do czasu prawomocnego rozstrzygnięcia sprawy o zabójstwo noworodków. Andrzej K. nie chciał ze mną rozmawiać.
Imiona dzieci w tekście zostały zmienione.
Postscriptum 2017
Jolanta K. odsiaduje karę 25 lat pozbawienia wolności. Powinna ją zakończyć w 2028 r. W lutym 2009 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Andrzeja K. na 12 lat pozbawienia wolności, rok później Sąd Apelacyjny w Lublinie obniżył mu karę do ośmiu lat więzienia. Mężczyzna został skazany za podżeganie do zabójstwa pierwszego z dzieci, które Jolanta K. urodziła w wannie. Na pytanie żony, co będzie gdy znowu zajdzie w ciążę, Andrzej K. miał odpowiedzieć: „wyrzuć na śmiecie jak obierki”. Sąd apelacyjny uznał, że rozmowa o „wyrzucaniu dziecka” stanowiła impuls, po którym Jolanta K. po raz pierwszy urodziła w wannie i zabiła noworodka.
Andrzej K. odbył już karę i w 2014 r. wyszedł na wolność.